Eveline
Krwawa rzeź – tylko tak potrafiła to opisać. Nagle została dosłownie
ciśnięta w sam środek zamieszania. Bodźce uderzyły w nią z całą
mocą, okraszone emocjami Marco. Poraziła ją intensywność, z jaką
postrzegał każdy szczegół – czy to kształt, kolor czy zapach. Natychmiast
zorientowała się, czym była wypełniająca powietrze słodycz, zwłaszcza że
i on momentalnie ją rozpoznał. Nawet gdyby miała wątpliwości, po tym jak
napiła się wampirzej krwi, wyciągnięcie odpowiednich wniosków okazało się
dziecinnie proste.
Wystarczyła chwila, by pojęła, że tym razem
Marco nie zamierzał jej chronić. Już nie prowadził jej za rączkę, w zamian
pokazując wszystko dokładnie takim, jakim było. Nie zmienił niczego, kiedy na
podłodze dostrzegła ramię – niepołączone z resztą ciała; po prostu
wyrwane, choć pojęła to tylko dlatego, że patrzyła na świat oczami kogoś, kto
był w stanie rozpoznać obrażenia. Chyba krzyknęła, a przynajmniej
próbowała, bo z jej ust nie wyrwał się żaden dźwięk. Nie mógł, skoro te,
którymi dysponowała, nie należały do niej.
Wyczuła, że coś zmieniło się w sposobie,
w jaki Marco spoglądał na świat. Emocje zeszły gdzieś na dalszy plan,
w niczym nie przypominając palącego pożądania, które odczuwał, gdy
towarzyszyła mu Rebekah. Eveline w oszołomieniu uprzytomniła sobie, że tak
naprawdę nie czuł niczego. W końcu mogła odróżnić swoje emocje od tych ze
wspomnienia, a wszystko z bardzo prostego powodu: bo Marco nie czuł
nic.
Jakaś jej cząstka chciała bronić się przed
wspomnieniami, ale Eve nie była w stanie niczego zdziałać. Przejęły ją
całą, pozwalając co najwyżej biernie towarzyszyć zmierzającemu przed siebie
wampirowi. Chciała zamknąć oczy, ale i to okazało się niemożliwe. Chciała
tego czy nie, musiała patrzeć, doświadczając wszystkiego z równie wielką
intensywnością, co i gdyby sama wylądowała akurat tej nocy
w rezydencji Salvadorów. Wtedy też dotarło do niej, jak ubogie i nic
nieznaczące były jej ludzkie zmysły – i to nawet po tym, jak Marco napił
ją swoją krwią. W porównaniu do niego pozostawała ślepa i głucha.
Wystarczyła chwila, by zatęskniła za bezpieczną
nieporadnością, wynikająca z ludzkich słabości.
Gdyby była sobą, mdliłoby ją od słodyczy krwi.
Mieszała się z czymś jeszcze – inną, o wiele ostrzejszą i… niewłaściwą.
Tak określił ją w myślach Marco: jako coś, co nie miało racji bytu. Eve
mimowolnie przyznała mu rację, po chwili wahania kojarząc dziwny zapach ze
zgnilizną. Tak mogłaby cuchnąć śmierć, zwłaszcza że niewątpliwie była obecna.
Starała się nie zwracać uwagi na zalegające na podłodze kształty, ale nie miała
wpływu na myśli, które przemykały przez umysł zmierzającego przez długi,
pogrążony w mroku korytarz. Miała wrażenie, że już go widziała, ale nie
była pewna kiedy i w jakich okolicznościach – czy to we śnie, czy też
realnej wersji posiadłości. To i tak nie miało znaczenia, tym bardziej że
nagle zwątpiła w to, czy byłaby w stanie go rozpoznać. Nie bez śladów
krwi i zalegających na posadzce trupów.
Nigdy nie widziała czegoś takiego. Sądziła, że
najgorszym z możliwych doświadczeń był moment, w którym jak mała dziewczynka
znalazła w sypialni ciała rodziców, ale to okazało się dużo gorsze.
Z jej perspektywy oni po prostu spali – snem wiecznym, ale tego wtedy nie
miała prawa wiedzieć. Nie było krwi, oderwanych kończyn czy jakichkolwiek oznak
tragedii. Tylko martwa cisza, która znaczyła więcej, niż początkowo mogłoby się
wydawać.
Z Marco było inaczej, choć to nie zamieszanie
i fakt, że dosłownie ślizgał się na posoce okazało się najgorsze. Jakby
nie patrzeć, był wampirem – kimś, dla kogo śmierć była niczym dobra znajoma
i to od najmłodszych lat. Gdyby chodziło tylko o widok martwych ciał,
to nie zrobiłoby na nim aż takiego znaczenia, ale…
Ale on je rozpoznawał. Nie wszystkie, ale dość,
by wytracić Eveline z równowagi. W chwili, w której do
pierwszych – dla niej całkowicie obcych – twarzy dopasował imiona, Eve poczuła
się tak, jakby ktoś ją uderzył. Już nie potrafiła patrzeć na nich tak, jak na
przypadkowe ofiary z jakiegoś krwawego horroru. Nie była w stanie
udawać, że wszystko pozostawało co najwyżej koszmarem albo filmem, który może
i łatwo zapadał w pamięć, ale nie miał żadnego związku
z rzeczywistością. To się wydarzyło – może całe wieki temu, ale
w jego wspomnieniach pozostawało równie żywe, co i miniony dzień.
Albo i bardziej.
Ciotka Adela. Ledwo ją rozpoznał, bo jakimś
cudem straciła pół twarzy, ale wszędzie rozpoznałby jej zielone oczy – teraz
rozszerzone i puste. Swoją drogą, bardzo ją lubił, choć niektóre jej
przekonania i zamiłowanie do zasad bywało tak bardzo męczące…
Anton. Był dobrym wojownikiem. Marco zawsze go
cenił i nawet się przyjaźnili.
Szesnastoletnia Marcy może i była
człowiekiem, ale nigdzie nie znaleźliby bardziej oddanej, zakochanej
w koniach stajennej.
Erin za to…
Dość…
Ta myśl ledwo przebiła się przez całą mieszankę
innych. Wydawała się ginąc pośród tych wszystkich imion i twarzach –
wspomnień, które nie tak dawno miały znaczenie. Cichy sprzeciw, którego nikt
nie był w stanie usłyszeć, choć Eveline nagle zapragnęła krzyczeć – zrobić
cokolwiek, byleby przerwać rozgrywające się na jej oczach szaleństwo.
Nie chciała w tym trwać. Jakby tego było
mało, wspomnienie dosłownie nałożyło się na inne – o wiele świeższe
i należące do niej. Przypomniała sobie jak w środku nocy, na wpół
przytomna i niczego nieświadoma, chwiejnym krokiem szła przez ten sam
korytarz. Przypomniała sobie nawołujące ją głosy i wyciągnięte ramiona
wyłaniających się ze ścian postaci. To, że ją wołali, dosłownie błagając
o ratunek.
I ogień. Wszyscy płonęli, podczas gdy ona…
DOŚĆ!!!
Wspomnienie nie zniknęło, ale wyblakło
wystarczająco, by zdołała sięgnąć Marco – tego prawdziwego, nie zaś obojętnego
cienia, który prowadził ją przez wspomnienie. Wampir wciąż był gdzieś obok,
kontrolując wszystko, co działo się wokół niej. W przeciwieństwie do
przeszłego, wypranego z emocji siebie, on cierpiał – nawet po tych
wszystkich latach, a może zwłaszcza teraz, zmuszając się do przeżycia
każdej sekundy na nowo i wraz z nią.
Chciałaś zobaczyć, przypomniał łagodnie.
Dość…, powtórzyła błagalnie, nie mogąc się powstrzymać. Może i tchórzyła,
ale to okazało się silniejsze od niej.
Nie miała pewności, czego się spodziewać.
Wyczuła wątpliwości Marco, zwłaszcza że ten otworzył się na nią na jej własne
życzenie. Miała wrażenie, że chciał jej coś udowodnić – pokazać, że wszystko
to, co powiedział na swój temat, było prawdziwe.
Tyle że Eve wciąż nie wierzyła. Niezależnie od
błędu, który popełni i konsekwencji, które to za sobą pociągnęło –
i to nawet takich. Nie chciała przyznać, że to mogłaby być jego wina, ale…
nie potrafiła dłużej patrzeć.
Choć nie sądziła, że do tego dojdzie, coś
zmieniło się w otaczającej ją rzeczywistości. Wspomnienie wyblakło, choć
nie tak gwałtownie jak wcześniejsze, z którego Marco wyciągnął ją, by
zaoszczędzić jej bólu. Przypominało to raczej zmianę kanału telewizyjnego –
chwilowe zaciemnienie, poprzedzające nadejście kolejnego obrazu.
Zapach krwi i śmierci wciąż przesycał
powietrze, ale nie był aż tak intensywny jak wcześniej. Do Eveline dotarło, że
znajdowali się w pobliżu wyjścia na zewnątrz. Główne drzwi były otwarte na
roścież, a gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że zostały wyrwane
z zawiasów. Chłodne nocne powietrze wdzierało się do korytarza, kusząc
choć chwilowym ukojeniem. Gdyby to zależało od niej, bez wahania ruszyłaby ku
wyjściu – początkowo tylko po to, by zaczerpnąć tchu. Podświadomie wiedziała,
że nie skończyłoby się tylko na tym, a ostatecznie najpewniej by uciekła,
ale…
Tyle że Marco nie zamierzał wychodzić.
Obojętnie spojrzał na wejście, przez chwilę zastanawiając się, jak wielu
zdecydowało się na skorzystanie z tej drogi. Najpewniej ostatnia fala. Ci,
którym było już wszystko jedno, bo nie obawiali się konieczności walki ze
strażnikami czy… Cóż, w zasadzie z kimkolwiek innym. Przybyli po to,
by dobić tych, którzy mieli to szczęście, by wciąż utrzymywać się przy życiu.
Marco szczerze wątpił, by poza nim uchowało się
wielu.
Ruszył w głąb korytarza, podążając za
tropem jedynej osoby, którą pragną odszukać. To jedno pragnienie przysłoniło
wszystko inne, wyróżniając się na tyle wszechobecnej pustki. Miał cel, który za
wszelką cenę zamierzał zrealizować. Potrzebę, która momentalnie stała się
również jej własną, choć coś w tym uczuciu ją przerażało. Miała wrażenie,
że spoglądała na świat oczami polującego zwierzęcia, co zresztą wcale nie było
tak dalekie od prawdy.
Szukał Rebeki. I to bynajmniej nie po to,
by uciąć z nią przyjazną pogawędkę.
Zemsta w najmniejszym stopniu nie pasowała
do uprzejmego, przesadnie łagodnego mężczyzny, którego poznała Eve, ale zarazem
wydała się w pełni uzasadniona. Pragnienia, którymi się kierował, były aż
nazbyt oczywiste – i to bynajmniej nie dlatego, że mogłyby leżeć w wampirzej
naturze.
Nie miała pewności, kiedy tak naprawdę podjął
decyzję. Jego emocje zmieniały się w kalejdoskopie, choć równie dobrze
wrażenie to mogło brać się z wciąż zmieniających się, coraz to krótszych
wspomnień. W jednej chwili towarzyszyła Marco, kiedy tropił Rebekę przy
wyjściu, w następnej znów spoglądając na pogrążony w ciemności
korytarz. W tym – dzięki Bogu! – nie dostrzegła ani krwi, ani ciał, choć
charakterystyczny zapach dotarł również do tej części budynku. Cisza dzwoniła
Eve w uszach, zbyt przenikliwa i niepokojąca, jednak na Marco taki
stan rzeczy nie robił żadnego wrażenia.
Żadne z nich nie zorientowało się, że
korytarz wcale nie był tak opustoszały, jak początkowo mogłoby się wydawać.
To były zaledwie ułamki sekund. Nie potrafiła
wytłumaczyć jak Marco udało się wychwycić ruch w ciemnościach – tak
subtelny i mało znaczący, że nawet przy wyostrzonych zmysłach dostrzeżenie
go okazało się wyzwaniem. Nawet spoglądanie na świat oczami wampira nie
sprawiło, że cokolwiek z tego, co działo się wokół niej, stało się dla
Eveline jakkolwiek łatwiejsze albo mniej szokujące. Uwięziona w pustce,
zdolna co najwyżej patrzeć, po prostu zamarła, ledwo świadoma obecności istoty,
która nagle znalazła się w zasięgu jej wzroku. Tak naprawdę zobaczyła
jedynie sylwetkę – to i lśniące, intensywnie czerwone oczy czegoś, co
zdecydowanie nie było człowiekiem.
Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego –
zwłaszcza takich oczu. Czerwień, pustka ziejąca ze spojrzenia tej istoty i…
I ból.
To ostatnie dotarło do niej z opóźnieniem,
przytłumione i dziwnie odległe. Tym razem wyraźnie wyczuła ingerencję
Marco, gdy jednak zdecydował się ją osłonić – tylko przed cierpieniem, ale i tak
je poczuła. Nie był w stanie w pełni odciąć ją od palenia w piersi,
nie wspominając o udawaniu, że nic szczególnego nie miało miejsca. Co
prawda wampir momentalnie odskoczył na bezpieczną odległość, zataczając się, a po
chwili ciężko opadając na kolana, jednak wszystko w Eveline krzyczało, że
coś było nie tak. Coś jej umknęło, ale…
Znów uderzył ją zapach krwi, tym razem jak
najbardziej znajomej, zwłaszcza że nie tak dawno temu sama ją piła. Jeszcze
zanim Marco ze wspomnienia otrząsnął się na tyle, by spojrzeć na swoją pierś,
Eve zorientowała się, co zobaczy – tylko po to by odkryć, że i tak nie
była na taki widok gotowa.
Krew płynęła zbyt obficie, by materiał koszuli
miał szansę ją wchłonąć. Pod warstwą rozerwanego ubrania dało się dostrzec
świeżą, poszarpaną ranę – coś wyglądającego jak cięcie, choć dziewczyna
szczerze wątpiła, by zostało zadane ostrzem. Gdyby w grę wchodził miecz,
nóż albo… cokolwiek innego, brzegi byłyby inne, bardziej gładkie. Tyle
przynajmniej wywnioskowała ze strzępków myśli Marco, które jak na zawołanie przemknęły
przez jej umysł. Wychwyciła z nich coś jeszcze, nim jednak zdążyła oswoić
się ze świadomością, że w grę wchodziły ostre jak brzytwa pazury, jej
uwagę rozproszyło coś innego.
Szybkie, zmierzające ku Marco kroki.
To i znajomy głos, który przerwał
przeciągająca się ciszę.
– Zostaw! On jest mój.
Rebekah wydawała się jaśnieć w mroku. Cienie
igrały na jej twarzy, rude loki podskakiwały przy każdym kolejnym kroku.
Uśmiechała się łagodnie, niemalże pobłażliwie, i coś w tym geście
skutecznie przyprawiło Eveline o dreszcze. To, że wampirzyca była cała w świeżej
krwi, tym bardziej.
Na sobie miała tylko cieniutką, zwiewną halkę –
kiedyś z pewnością biało, jednak nie po wszystkim, co wydarzyło się w tym
domu. Choć wciąż olśniewała wręcz anielską urodą, w mniemaniu Eve
przypominała raczej demona niż wysłannika niebios.
Wyczuła, że serce Marco zabiło szybciej.
Zamarł, w milczeniu przypatrując się zmierzającej ku niego kobiecie.
Gniew, który odczuwał przez cały ten czas, na moment ustąpił, kiedy wampir tak
po prostu się zawahał. Wpatrywał się w Rebekę i nie dowierzał,
zwłaszcza że dopiero co trzymał tę samą kobietę w ramionach, gotów zrobić
dla niej wszystko.
Sprowadziłem
śmierć do własnego domu.
Nie miała pewności, czy ta myśl była częścią
wspomnienia, czy może kolejnym pełnym gorycz komentarzem Marco. Przez moment
znów poczuła jego obecność – to, że stał tuż za nią, beznamiętnie obserwując
własną przeszłość. Przeżywał to na nowo, choć wcale nie musiał.
Ledwo zarejestrowała ponowne poruszenie w ciemnościach.
Czerwone oczy istoty, która zaatakowała Marco, zalśniły niepokojąco, ale
przeciwnik nie próbował więcej się zbliżać. Po prostu usłuchał, w następnej
chwili rozpływając się w mroku i zostawiając wampira sam na sam z Rebeką.
– Kochany mój.
Jej głos zabrzmiał w irytujący,
zdecydowanie zbyt pogodny sposób. Uśmiechała się słodko, spoglądając na mężczyznę
w równie niewinny sposób, co i wtedy, gdy byli w sypialni.
Zupełnie jakby ten właśnie nie wykrwawiał się na jej oczach, kuląc na posadzce i przyciskając
dłonie do rany na piersi.
Rebekah bez pośpiechu podeszła bliżej. Z gracją
przykucnęła, delikatnością ruchów znów przypominając Eve ducha. Było coś
dziwnego w sposobie, w jaki się poruszała, choć to równie dobrze
mogło być wywołanym zmęczeniem Marco wrażeniem.
– Wciąż żyjesz. Martwiłam się, że ktoś dotarł
do ciebie przede mną… Ale ty zawsze byłeś rozsądny. Zresztą to w tobie
cenię – stwierdziła w zamyśleniu kobieta. Wyciągnęła dłoń ku twarzy
wampira, obojętna na to, że w odpowiedzi ten wzdrygnął się ze wstrętem i spróbował
odsunąć. – Odnalazłeś mnie. I co teraz? – zapytała, choć nic nie wskazywało
na to, by faktycznie oczekiwała odpowiedzi.
Przez cały ten czas z uwagą przypatrywała się
Marco. Czekała, spokojna i rozluźniona, jakby nawet nie brała pod uwagę
tego, że zdradzony kochanek mógłby pragnąć jej śmierci. W gruncie rzeczy
nie miała się czego bać – nie w sytuacji, w której to ona rozdawała
karty.
Twarz kobiety wykrzywił zniecierpliwiony
grymas. Tyle przynajmniej zdążyła zaobserwować Eve, nim Marco w pośpiechu
odwrócił wzrok. Tylko na tyle było go stać – pozornie nic nieznaczącą
manifestację tego, jak silne obrzydzenie zaczęła w nim wzbudzać.
Rebece nie do końca się to spodobało.
– Nie patrzysz na mnie… Po tym wszystkim? –
zmartwiła się. – W ten sposób chcesz to zakończyć? Oj, Marco…
I tym razem wampirzycy odpowiedziała wyłącznie
cisza. Milczenie przeciągało się, wymowne i pełne napięcia. Do Eve
dotarło, że Marco drżał, napięty tak bardzo, że to okazało się niemalże bolesne.
Krew wciąż płynęła z jego piersi, a przynajmniej tyle wywnioskowała z tego,
że mężczyzna wciąż czuł lepką, ciepłą ciecz na palcach. Rana pulsowała bólem i nic
nie wskazywało na to, by zamierzała w najbliższym czasie się zasklepić.
– Polubiłam cię, wiesz? Twoje oddanie względem
mnie – podjęła Rebekah. Przesunęła się bliżej Marco, ujmując jego twarz w dłonie
i przymuszając do tego, by na nią spojrzał. Pozwolił na to, choć zarówno
jego ruchy, jak i spojrzenie jasno sugerowały, że jakikolwiek kontakt ze
zdrajczynią był ostatnim, czego mężczyzna tak naprawdę chciał. – I twoja
krew… – Rebekah oblizała usta. Palcami musnęła pierś wampira, po czym z zaciekawieniem
przyjrzała się pokrwawionym palcom. – To skreśla mnie w twoich oczach? To,
jaką drogę obrałam? – zapytała i przez moment zabrzmiała tak, jakby
faktycznie było jej z tego powodu smutno.
– Zabiłaś… – wycedził przez zaciśnięte zęby
Marco. Tym razem nie był w stanie przymusić się do trwania w ciszy.
– Wszyscy jesteście tacy krótkowzroczni – obruszyła
się kobieta. – Pierwsi zepchnęliście nas w cień i to tylko dlatego,
że niczego nie rozumiecie. Czym pod tym względem różnicie się od ludzi, co? –
zadrwiła, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Po prostu robię to, co
dla mnie dobre. Skoro dla moich pobratymców jestem skończona, dlaczego miałabym
odmówić tym, którzy okazali mi zrozumienie?
Jej oczy były dziwne – nienaturalnie ciemne i niemalże
całkowicie puste. Jakimś cudem poczerniały jeszcze bardziej, przez moment przypominając
dwa żarzące się w ciemnościach kawałki węgla.
Palce Rebeki z siłą zacisnęły się na
przodzie koszuli Marco. Przyciągnęła go do siebie tak blisko, że gdyby tylko
zechciał, mógłby ją pocałować. Nie wyglądała przy tym na jakkolwiek przejętą
tym, że plamił świeżą krwią jej już i tak wyniszczoną halkę.
– Wiesz… Mrok bywa pociągający. I wcale
nie wymaga tylu poświęceń – oznajmiła z przekonaniem, starannie dobierając
kolejne słowa. – Może gdybym ci pokazała, zrozumiałbyś. Nie chcę twojej
śmierci, kochany – dodała i coś w jej tonie złagodniało.
Jeszcze kiedy mówiła, przekrzywiła głowę. To
był prostu, ale aż nazbyt wymowny gest, który Eveline momentalnie rozpoznała.
Przecież sama zrobiła coś podobnego, oferując Marco wszystko, co tak naprawdę
mogła mu dać – swoje zaufanie i krew, choć to nadal do niej nie docierało.
Cóż, nie na co dzień obcowało się z wampirami, nie wspominając o dobrowolnym
dzieleniu się z nimi zawartością żył.
Rebekah bardziej stanowczo przygarnęła do
siebie Marco. Trzymała go delikatnie, niemalże z czułością i to nawet
większą niż ta, którą ten okazywał jej w sypialni. Przez moment znów była
łagodna, słodka i najwyraźniej oczarowana wizją, która nagle przyszła jej
do głowy.
– Mogę być twoim wybawieniem, wiesz? Sam
widziałeś, ile mam do powiedzenia. A moja krew… jest inna. – Zaśmiała się
melodyjnie. – Zresztą twoja również, przynajmniej dla mnie. Niektóre rzeczy
dostrzega się po czasie.
Mówiła o kanibalizmie, a przynajmniej
takie wrażenie odniosła Eveline. Nie miała pojęcia na ile ważne było dostarczanie
organizmowi również ludzkiej krwi, ale jeśli Rebekah zrezygnowała z niej
na rzecz tej, która płynęła w żyłach jej pobratymców…
Tamtej nocy sugerowała to również Marco.
– Wszystko ci wytłumaczę. Po prostu to zrób, a wtedy…
Niech to będzie nasza mała obietnica, co? – zaproponowała z uśmiechem. –
Ta noc może być naszym początkiem, choć efekty dostrzeżesz z czasem.
O dziwo, tym razem doczekała się odpowiedzi.
– Oferujesz mi… swoją krew? – zapytał wprost
Marco.
Jego głos zabrzmiał inaczej, chrapliwy, ale zadziwiająco
spokojny. Eve w oszołomieniu pomyślała, że to brzmiało tak, jakby już się
poddał albo…
O
Boże, nie, zaoponowała w duchu.
Nie było możliwe, by brał to szaleństwo pod uwagę.
Nie mógł.
– Ależ tak. – Rebekah nawet się nie zawahała. Z błyskiem
w oczach spojrzała na wtulonego w nią mężczyznę. – Oddam ci i serce,
jeśli tego sobie życzysz. Weź wszystko, czego tylko pragniesz.
– Nie omieszkam.
To były ułamki sekund – tylko tyle i aż
tyle. Marco w istocie zabrał to, czego chciał, ale zdecydowanie nie w sposób,
którego spodziewała się Rebekah.
Ciepła krew spłynęła po jego dłoniach, kiedy
tak po prostu przeszył jej pierś. Wystarczył jeden ruch – to i precyzyjne
wymierzenie przestrzeni między żebrami.
Eve równie wyraźnie co i Marco poczuła trzepoczący
się narząd, kiedy wampir zacisnął na nim palce. Rebekah zamarła, nie mając
cienia szansy na to, by choć próbować się bronić.
– Czemu? – wyrwało jej się.
Ciemne oczy rozszerzyły się w geście
niedowierzania. Po policzkach spłynęły krwawe łzy, ale te nie zrobiły na Marco
wrażenia.
– Sama zaoferowałaś mi serce.
W chwili, w której wyrwał dłoń z piersi
kochanki, a martwe ciało osunęło się na posadzkę, wspomnienie dobiegło
końca.
Powinnam napisać tu jakiś twórczy komentarz, ale ni cholery nie wiem, co byłoby odpowiednie. Tak więc ja po prostu to tutaj zostawię z nadzieją, że Gabi (wciąż dziękuję <3) ma rację i całość faktycznie wypadła nie najgorzej. Ostateczną ocenę jak zawsze pozostawiam Wam, bo i co innego mi pozostało?Dziękuję za obecność. I zasadniczo tu mogłabym zakończyć, ale oczywiście wczoraj do głowy musiało przyjść mi coś głupiego, w wyniku czego zapraszam was na „Into the Dark”: [KLIK]. Bo przecież autorskich tworów nigdy dość, nie?Ode mnie to wszystko. Idę wzdychać do powyższej perełki od Petera. Do napisania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz