6/30/2019

☾ Rozdział LXXIII

Marco
To przypominało przebudzenie z koszmaru – jednego z tych, których nie śnił od bardzo dawna. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem przyszło mu otworzyć oczy w takich warunkach. Tym bardziej nie pamiętał, co miałoby szansę wywołać w nim tak wiele sprzecznych emocji. Och, może ta krótka rozmowa z Eve, którą odbyli nie tak dawno temu – moment, w którym znalazł ją błąkającą się po korytarzu – ale nawet wtedy nie pozwolił sobie na powrót do przeszłości. Otwieranie starych ran nigdy nie było dobrym pomysłem, a Marco nauczył się tego już dawno temu.
Nie od razu pojął, co działo się wokół niego. Przez moment trwał w bezruchu, wciąż zaciskając powieki i walcząc o złapanie oddechu. Równie wyraźnie słyszał dyszenie Eveline – to i przyśpieszone bicie trzepoczącego się w piersi dziewczyny serca. Oboje milczeli, on dodatkowo świadom targających nią emocji, zupełnie jakby te stały się jego częścią. Wciąż przenikał jej umysł, niezdolny ot tak się wycofać, ale i nie mając odwagi skupić się na tym, co tak naprawdę działo się w głowie śmiertelniczki.
W którym momencie wszystko wymknęło się spod kontroli? Wciąż uważał, że miała prawo wiedzieć, ale gdy przyszło co do czego, szczerze zwątpił czy sposób, w jaki podzielił się z nią wspomnieniami, nie był zbyt okrutny. Wrzucenie Eve w sam środek swoich najmroczniejszych wspomnień, zdecydowanie nie było czymś, co powinien zrobić – i to nawet jeśli ona sama sobie tego życzyła. Obnażył się przed nią bardziej niż przed kimkolwiek innym, pozwalając żeby…
Mocniej zacisnął powieki. Uświadomił sobie, że drży, bezwiednie zaciskając dłoń w pieść – dokładnie jak całe lata temu, pozwalając, żeby jego palce zacieśniały uścisk wokół wciąż trzepoczącego się w cudzym ciele, wówczas wciąż żywego serca. Przez moment wydało mu się, że znów poczuł zapach krwi i tę dziwną lepkość, kiedy to krew Rebeki spłynęła po jego skórze. Czuł to tak wyraźnie, iż mógłby wręcz przysiąc, że znów klęczał w tamtym korytarzu, trzymając w ramionach konającą wampirzycę. Przez moment nasłuchiwał, czekając na… cokolwiek – gasnący szept albo ostatni oddech, dokładnie tak jak zapamiętał tamtej nocy. Chociaż myśl sama w sobie okazała się przerażająca, Marco i tak był pod wrażeniem tego, jak wiele szczegółów potrafił zachować wampirzy umysł.
Wtedy usłyszał szloch. To było ostatnim, czego tak naprawdę się spodziewał, choć dźwięk okazał się prawdziwszy niż cokolwiek tego, co wciąż mimowolnie rozpamiętywał. Kobiecy płacz dochodził jakby z oddali, przytłumiony i zdławiony, jakby sama zainteresowana robiła wszystko, by nad sobą zapanować. Jakkolwiek jednak nie było, szło jej to opornie. Jakby tego było mało, coś w tym dźwięku jedynie bardziej wytrąciło Marco z równowagi.
Otworzył oczy.
Wbrew temu, czego się spodziewał, wcale nie zobaczył burzy płomiennych włosów Rebeki. Te, które znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy, były po prostu brązowe. Zamarł, przez kilka sekund bezmyślnie wodząc wzrokiem po drżącej, klęczącej na ziemi sylwetce, którą momentalnie rozpoznał. Coś ścisnęło go w gardle, gdy w końcu rozpoznał Eveline – zapłakaną, milczącą i tak przerażoną, że nawet w oszołomieniu był w stanie poczuć charakterystyczną dla strachu gorycz. Wypełniała powietrze, wzbudzając w nim równie silne poczucie winy, co i płacz, którego tak bardzo nie chciał słuchać.
Rozprostował palce, próbując pozbyć się niechciane uczucia, to jednak niewiele pomogło. Jego umysł wydawał się trwać w przeszłości – wciąż przy wspomnieniu, które ożyło z nową mocą, gdy zdecydował się wciągnąć w nie również Eve. Nie chciał tego robić, ale tak naprawdę nie pozostawiła mi wyboru. Przez moment to naprawdę wydawało się słuszne, zwłaszcza gdy naciskała, choć przez krótką chwilę wyglądając na wystarczająco zdeterminowaną, by takie posunięcie miało sens. Nie uciekała, pytając o rzeczy, które być może faktycznie powinny dotyczyć również jej, a jednak…
Teraz to już nie miało znaczenia. Liczyło się, że Marco stracił nad sobą kontrolę, wciąż czując się tak, jakby postępował w całkowicie niezrozumiały dla siebie samego, dyktowany emocjami sposób. Rozsądek zszedł na dalszy plan, gdy – trwając w ciemnościach i słuchając nawoływań Eveline – pozwolił, by do głosu doszła od dawna duszona gorycz. Skoro tak bardzo chciała zrozumieć, pozwolił jej. I, cholera, może tak było lepiej, choć takie posunięcie mogło oznaczać tylko jedno.
Trwał w bezruchu, czekając na coś, czego wcale nie chciał doświadczyć. Wpatrywał się w Eveline, ale przed oczami i tak wciąż miał twarz Rebeki – jej gasnące spojrzenie i szok, którego doświadczyła, gdy ot tak pozbawił ją życia. Ten moment mieszał się w jego pamięci z całym kalejdoskopem obrazów, od których udało mu się odciąć na aż tak długo. Te wszystkie twarze, krzyki i krwawa rzeź, która po prostu definiowała to, kim wszyscy byli. Nie miało znaczenia: wampiry czy demony. W gruncie rzeczy wszyscy byli do siebie podobni; wszyscy w głębi duszy pozostawali potworami.
Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, jednak nieważne, co by zrobił, nie był w stanie uciec przed przeszłością. Nic też nie miało sprawić, by ot tak zapomniał o obecności Eveline, zwłaszcza że jej przyśpieszony, urywany oddech wydawał się mówić sam za siebie. Wciąż płakała, chociaż w którymś momencie szloch ucichł, kolejno przechodząc najpierw do cichego kwilenia, a ostatecznie do sporadycznego pociągania nosem. Nie patrzył na jej twarz, ale tak naprawdę nie musiał, z łatwością mogąc sobie wyobrazić spływające po nich łzy.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że w równie prosty sposób mógł sobie wyobrazić krwawe ślady na policzkach Rebeki.
Ucisk w piersi przybrał na sile. Kły wysunęły się samoistnie, nie tyle reagując na wspomnienie słodkiego zapachu, co narastająca frustrację. Skrzywił się, kiedy przypadkiem przeciął wargę, ale nawet odrobina bólu nie pozwoliła mu nad sobą zapanować. Wciąż czuł się jak we śnie, jakby wciąż trwał w najciemniejszych zakamarkach umysłu, miotając się i zastanawiając się, co zrobić z dziewczyną, która jakimś cudem zabrnęła aż tak daleko. Wszystko było nie tak, a na domiar złego…
Powinien coś powiedzieć – cokolwiek, byleby nie musieli trwać w ciszy. Szukał w głowie jakichś sensownych, choć odrobinę pocieszających słów, które sprawdziłyby się w roli przeprosin. Problem polegał na tym, że żadne nie brzmiały dobrze, nie tyle puste i zbyt dobrze znane, ale przede wszystkim… niewłaściwe. To byłoby tak, jakby nagle zrobili krok w tył. Znów próbowałby wyuczonej uprzejmości, frazesów i łagodnego tonu, który tak bardzo ją irytował. Grałby kogoś, kim przestał być w chwili, w której porzucił maskę, choć na moment odrzucając rolę, którą sam sobie wyznaczył.
Zresztą czego tak naprawdę miałby oczekiwać – zrozumienia czy współczucia? Nie po tym, co jej pokazał, niejako uświadamiając coś, co powinno być oczywiste od samego początku: że w mroku nie kryło się nic dobrego. Chociaż Eveline doświadczyła dość, by to zauważyć, nie sądził, żeby pojmowała to aż tak dobrze, jak po zderzeniu z rzeczywistością. Nie sądził, żeby nawet to, czego doświadczyła po ataku Drake’a, było choć po części porównywalne do… czegoś takiego. A już w szczególności pozwolenia na to, by zabiła jego rękami – i to choćby we wspomnieniu.
Dlatego milczał, uprzytomniając sobie, że słowa w tej sytuacji nie miały żadnej wartości. Nie takie, które padłyby akurat z jego ust.
Poczucie bycia obserwowanym pojawiło się nagle, chociaż z równym powodzeniem mogła przypatrywać mu się już wcześniej – nie miał pewności. Wzdrygnął się, nie od razu reagując i decydując się przenieść na nią wzrok. Wciąż klęczała na podłodze, chorobliwie blada i drżąca. Zauważył, że nerwowymi ruchami ocierała policzki, jakby w nadziei na to, że w ten sposób uda jej się ukryć łzy. Gdyby sytuacja była inna, może nawet by to go rozbawiło – unikanie okazywania słabości niezmiennie kojarzyło mu się z Laną – jednak w tamtej chwili Marco zdecydowanie nie było do śmiechu.
Cisza dzwoniła mu w uszach, ale nie śmiał jej przerwać. Czekał, mimo wątpliwości pozwalając sobie na spoglądanie w wciąż podejrzanie lśniące, niezwykle poważne oczy Eveline. Doszukał się w nich strachu, zresztą jej lęk był czymś równie oczywistym, co i towarzyszący mu ból. Nie zaprotestował ani nie skomentował nawet słowem momentu, w którym Eve zdobyła się na to, żeby wstać. Miał ochotę ją pochwycić, kiedy nieznacznie zatoczyła się, pokonana przez wstrząsające jej ciałem dreszcze, ale powstrzymał się, dobrze wiedząc, że nie powinien jej dotykać.
To, co powinno się wydarzyć później, było oczywiste – wycofanie się ku drzwiom, pośpieszne wypadnięcie na korytarz i… Cóż, pozostawało mieć mu nadzieję, że Lana miała powstrzymać ją przed zrobieniem czegoś głupiego, zwłaszcza że Haven wciąż pozostawało niebezpieczne. Wydostanie się z tego miejsca tym bardziej nie wchodziło w grę, choć nie wątpił, że Eveline właśnie o tym marzyła: o wyjeździe, choć ten plan ostatecznie spalił na panewce w chwili, w której zaatakowała ją Aurora.
W milczeniu odwrócił wzrok, nie chcąc niepotrzebnie wszystkiego komplikować. Och, gdyby to w ogóle było możliwe po tym, co się wydarzyło! Ale wciąż mógł przynajmniej sprawić, żeby nie czuła się aż tak niezręcznie pod jego spojrzeniem. Mógł chociaż tyle, żeby ułatwić jej podjęcie decyzji bez wzbudzania poczucia strachu i obaw o to, czy przypadkiem nie spróbuje zaatakować.
Gdyby tylko wiedział, co robić, by zapewnić jej spokój i zarazem wciąż móc chronić, niezależnie od tego, co sobie myślała…
– Spójrz na mnie, Marco.
Nie od razu zrozumiał pełen sens jej słów. Zaskoczyły go równie mocno, co i zadziwiająco pewna, wręcz władcza nuta, która wkradła się do tonu Eveline. Ponaglenie gryzło się z bijącym od niej lękiem oraz tym, że głos nieznacznie zadrżał jej, kiedy wypowiadała jego imię, ale to nie zmieniało najważniejszego – a więc tego, czego oczekiwała.
Miał dość powodów, żeby odmówić, ale nie zrobił tego. Nie chciał, ciało zresztą zareagowało na ułamek sekundy przed tym, jak umysł zrozumiał, czego od niego oczekiwano. Spojrzenia Marco i Eveline znów się spotkały, a wtedy wampir odkrył, że nadal płakała. Stała przed nim z zaczerwienionymi oczami, cala we łzach, których nie chciał widzieć. Widział, że nerwowo napinała mięśnie, walcząc o zachowanie pionu i powstrzymanie dreszczy. Szło jej to dość nieudolnie, ale coś w tym, że w ogóle próbowała, a na dodatek stała nad nim, spoglądając nań z góry, dało mu do myślenia. Nie tego oczekiwał, chociaż w duchu i tak błogosławił fakt, że nie uciekła z krzykiem…
Cóż, jeszcze.
Właśnie wtedy Eveline zrobiła pierwszy krok w jego stronę – bardzo niepewny i chwiejny. Znów poczuł pragnienie, żeby dla pewności ją pochwycić, ale zanim zdążył je w sobie zdusić, dziewczyna dosłownie rzuciła się ku niemu, w następnej sekundzie bezceremonialnie wpadając mu w ramiona. Nie miał nawet okazji zastanowić się, co tak naprawdę działo się wokół niego, kiedy Eve wylądowała w jego objęciach, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wybuchając niepochamowanym, gwałtowniejszym niż do tej pory płaczem.
– Tak mi… przykro… Tak mi…
Jej słowa zlały się w jedno, zamieniając się w niespójny, naprzemiennie to przybierający na sile, to znów cichnący bełkot. Płakała i mówiła jednocześnie, tuląc się do niego w tak desperacki sposób, jakby od tego zależało jej życie. Świeże łzy zmoczyły mu koszulę, ciepłe jak krew, chociaż zarazem nie miały z nią nic wspólnego. Mimo wszystko Marco w pierwszym odruchu zamarł, niezdolny w żaden sposób zareagować na tę nagłą bliskość – obecność drugiego, ocierające się o jego własne ciała. To wydawało się zbyt przerażające i nierzeczywiste, zwłaszcza że w pamięci wciąż miał sposób, w jaki trzymał Rebekę, kiedy uchodziło z niej życie.
Tyle że to była Eveline – żywa, wtulona w niego i wyraźnie przerażona. Ta sama, którą pragnął chronić od samego początku i w której zdążył się zadłużyć. Ta sama, która potrafiła wzdrygać się i krzywić na samo brzmienie słowa „wampir”, ale przy tym okazała się dość silna, by wyskoczyć z pędzącego samochodu albo rozbić wazon na głowie kogoś, kto z powodzeniem zdołałby rozerwać jej gardło.
Ta sama, która mu się oddała, choć ten nagły wybuch namiętności wciąż przypominał odległy, zdecydowanie zbyt piękny sen.
Zmuszenie ciała do współpracy okazało się trudniejsze, aniżeli mógłby sądzić. Wrażenie było takie, jakby w zaledwie kilka minut zdążył oduczyć się tego, w jaki sposób należało odwzajemnić uścisk. Czuł się dziwnie zesztywniały i niezgrabny, do samego końca pewien, że Eve nagle się otrząśnie i w panice zacznie wyrywać z jego uścisku. Dopiero gdy to nie nastąpiło, zdołał w bardziej naturalny sposób przygarnąć ją do siebie, pod wpływem impulsu wplatając palce w poplątane, brązowe włosy.
Eve, nie Rebekah. Ciepła, ludzka, znajoma – i to zarówno pod względem ciała, jak i zapachu krążącej w jej żyłach krwi.
– Tak mi przykro… – usłyszał po raz wtóry. Tym razem jej słowa zabrzmiały o wiele wyraźniej, dzięki temu łatwiej było mu je zrozumieć. – Tak mi…
– Dlaczego?
To pytanie narastało w nim już od dłuższego czasu, w końcu znajdując wyjścia. Musiał je zadać, choć w gruncie rzeczy sam nie był pewien, czego tak naprawdę chciał się dowiedzieć. Jedno proste słowo kryło w sobie o wiele więcej – tak wiele, że nawet Marco zaczynał się w tym gubić. Próbował zrozumieć, ale zarazem nie chciał, zbytnio obawiając się tego, co mógłby usłyszeć w odpowiedzi. Tchórzył, ale jak miałby zachować się inaczej, skoro koniec końców trzymał Eve w ramionach? Nie powinno do tego dojść, zwłaszcza że oczami wyobraźni wciąż widział jak przed nim ucieka – jak wychodzi w popłochu, gwałtownie zatrzaskując za sobą drzwi.
Więc dlaczego została? Dlaczego próbowała go pocieszać, powtarzając słowa, które nie miały racji bytu? Jak, skoro pokazał jej wszystko? Doświadczyła tego osobiście, spoglądając na świat jego oczami, analizując myśli, a ostatecznie…
Ciepło jej ciała nie dawało mu spokoju. Ciążyło równie mocno, co i sposób, w jaki zaciskała palce na przodzie jego koszuli. W którymś momencie łzy przestały płynąc, ale i tak czuł je na skórze. Równie wyraźnie widział lśniące ślady na jej policzkach, zwłaszcza gdy w odpowiedzi na zadane pytanie po prostu spojrzała na niego w zdezorientowany, jakby niepewny sposób.
– Dlaczego? – powtórzyła, nie kryjąc zaskoczenia. – Jeszcze się pytasz? Ja przecież…
– Nie masz żadnego powodu, żeby kogokolwiek żałował – oznajmił, a ona prychnęła, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia prostując się niczym struna.
– Na twoich oczach wymordowano całą twoją rodzinę, a ty mówisz mi, że nie powinno być mi przykro?
Przez moment poczuł się tak, jakby go uderzyła. Bezpośredniość z jaką ujęła to wszystko, bez chwili wahania wypowiadając te słowa na głos, wytrąciła Marco z równowagi równie mocno, co i wcześniej moment, w którym wpadła mu w ramiona. Było coś przenikliwego w jej spojrzeniu – zdecydowanym i na swój sposób naglącym, czym jasno dała mu znać, że tym razem unikanie tematu i trwanie w ciszy miały prowadzić donikąd.
Zacisnął usta, z uporem milcząc, choć czuł, że wszystko miało być zaledwie kwestią czasu. Nie chciał walczyć z Eveline. Nie chciał i nie potrafił, tym bardziej że już i tak obnażył się przed nią bardziej niż kimkolwiek innym. Jak inaczej miałby wyjaśnić, że właśnie klęczał u jej boku, bezbronny jak dziecko, choć to przecież nie pasowało do definicji potwora – a więc tego, kim powinien być w jej oczach po tym, co zobaczyła.
– Wymordowano ją – oznajmił, starannie dobierając słowa – z mojego powodu. Wprowadziłem do domu śmierć i…
– Bzdura – zaoponowała, bezceremonialnie wchodząc mu w słowo. – Nie widzisz tego? Nie miałeś pojęcia.
– Powinienem… – zaczął raz jeszcze, ale i tym razem nie pozwoliła mu dokończyć.
– Mogłabym podyskutować o poczuciu winy i tym, co mogłoby się wydarzyć, ale to nie ma znaczenia. Pewnych rzeczy się nie zmieni i… Och, komu ja to mówię. – Z westchnieniem uciekła wzrokiem gdzieś w bok. Tym razem to ona unikała jego spojrzenia, zupełnie jakby w tamtej chwili dotarło do niej, że mogłaby płakać. – To zawsze… gdzieś tam jest. Poczucie winy – szepnęła i tylko wyostrzone zmysły pozwoliły mu ją zrozumieć. – Nawet wtedy, gdy jakaś cząstka ciebie wie, że nie mogłeś niczego zrobić. Nawet wtedy, gdy… po prostu musisz patrzeć i przyjmować to, na co nigdy nie miałeś wpływu.
Zamilkła, wciąż spoglądając gdzieś w przestrzeń. Okręciła się w taki sposób, że widział zaledwie jej profil, na dodatek w większości przysłonięty włosami. Znów drżała, ciasno obejmując się ramionami, choć tym razem z innego powodu, niż po prostu ze strachu. W tamtej chwili do Marco dotarło, że w tym wszystkim nawet przez moment nie chodziło o to, że mogła się bać.
Milczał, choć chciał coś powiedzieć. Jeśli do tej pory czuł się oszołomiony, w chwili, w której dotarło do niego, że Eveline niejako ich porównywała, dezorientacja jedynie przybrała na sile. To było ostatnim, czego się spodziewał, chociaż w jakiś pokrętny sposób…
Och, jej słowa miały w sobie coś kojącego. I bardzo chciał w nie wierzyć.
– Obwiniasz się? – wyrwało mu się.
Nigdy tak naprawdę nie rozmawiali o jej przeszłości. Marco wiedział dość, zresztą jak i wszyscy w Haven, bowiem śmierć Nightów urosła w tym miejscu do rangi legendy. On dodatkowo pojmował więcej niż niczego nieświadomi śmiertelnicy, dla których tragedia była dużo ciekawsza, skoro nigdy nie znalazła wyjaśnienia. Dla kogoś, kto zdawał sobie sprawę z istnienia demonów i konfliktu, wszystko momentalnie stawało się jasne, przynajmniej do pewnego stopnia.
Tak czy siak, nigdy jej o to nie zapytał. Nie wątpił, że nie chciałaby o tym rozmawiać, ta kwestia zresztą nie miała aż takiego znaczenia. Cóż, przynajmniej do czasu, bo teraz…
Zacisnął usta. Nie wiedzieli o sobie tak wielu rzeczy, choć przecież powinni. To jedynie dowodziło, że uczucia bywały co najmniej zwodnicze i szalone zarazem, bo jak miał oczekiwać miłości od kogoś, komu… wciąż pozostawał obcy?
Ale nie uciekła… Została.
I zachowywała się tak, jakby mogła zrozumieć.
– Chyba wciąż to robię… Albo robiłam? – doszedł go jej niepewny, zamyślony głos. Jakby od niechcenia wzruszyła ramionami. – Chociaż wiem, że to nie ma sensu, skoro za to nie odpowiadam. Byłam… po prostu dzieckiem.
– Byłaś niewinna – potwierdził bez chwili wahania. – Ja z kolei…
– Zawierzyłeś nieodpowiedniej osobie. – Znów poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie tych lśniących, zaczerwienionych od płaczu oczu. – Gdybyś wiedział, nie zrobiłbyś tego. I wierzę, że gdybyś był w stanie, nigdy byś do tego nie dopuścił… Tyle że nie byłeś – oznajmiła z naciskiem. – Jeśli nie chcesz, żebym powtarzała, że to nie twoja wina, nie będę tego robić. Ale nigdy, przenigdy nie mów mi, że mam cię nie żałować, bo zasłużyłeś na to bardziej ode mnie.
Jeszcze kiedy mówiła, przesunęła się w jego stronę. Nie zaprotestował, kiedy wyciągnęła dłonie ku jego twarzy, wręcz z czułością muskając je placami. Milczała, uważnie wodząc wzrokiem po jego twarzy, jakby mogła dostrzec w niej coś, czego Marco mógł co najwyżej się domyślać.
Jej dotyk był delikatny, na swój sposób niepewny. Równie ciche i łagodne okazały się słowa, które wypowiedziała chwilę później – i które musiał wręcz odczytać z ruchu jej warg.
– Słyszałam, że nic pięknego nie rośnie w ciemności… I może coś w tym jest, ale teraz mnie to nie obchodzi, bo pierwszy raz wydaje mi się, że widzę światło. – Wciąż patrząc mu w oczy, oparła swoje czoło o jego. – Ratujesz mnie z takim uporem, że mam już tego dość. Teraz w końcu pozwól mi się odwdzięczyć.
Nie odezwał się, ale to było zbędne. Sposób, w jaki przygarnął ją do siebie, mówił sam za siebie.
A potem już tylko siedzieli w ciszy aż do nadejścia poranka.
Nie wiem, co się właśnie stało – dużo emocji i mojego gubienia w tym, co chciałam oddać. Na ile mi to wyszło? Cóż, ocenę pozostawiam Wam. Wiem jedynie, że się rozpływam, chociaż chwilami mogło wyjść zbyt pompatycznie. Ale chyba czegoś takiego mi brakowało – tego zrozumienia, kontrastów i poczucia, że ta relacja to coś więcej, niż nagły wybuch namiętności. Wszystko w swoim czasie, aczkolwiek…
Kolejny rozdział będzie bardziej ogarnięty, obiecuję! Do tego zbierałam się kilkukrotnie, ale dopiero po przerzuceniu się na perspektywę Marco w końcu się udało. W zasadzie jego przemyślenia tutaj wydają mi się w pełni uzasadnione po wcześniejszym wpisie.
Cóż mogłabym dodać? Dziękuję za obecność i cierpliwość. To motywuje, naprawdę. :3 Och, no i na blogu od jakiegoś czasu już wisi nowy szablon. Wciąż jestem zakochana w kolorach…

2 komentarze:

  1. Końcówka mistrzowska. Napełnianie emocji i piękne wyciszenie*_* cudo!

    OdpowiedzUsuń