Marco
To przypominało przebudzenie z koszmaru
– jednego z tych, których nie śnił od bardzo dawna. Nie potrafił sobie
przypomnieć, kiedy ostatnim razem przyszło mu otworzyć oczy w takich
warunkach. Tym bardziej nie pamiętał, co miałoby szansę wywołać w nim tak
wiele sprzecznych emocji. Och, może ta krótka rozmowa z Eve, którą odbyli
nie tak dawno temu – moment, w którym znalazł ją błąkającą się po
korytarzu – ale nawet wtedy nie pozwolił sobie na powrót do przeszłości.
Otwieranie starych ran nigdy nie było dobrym pomysłem, a Marco nauczył się
tego już dawno temu.
Nie od razu
pojął, co działo się wokół niego. Przez moment trwał w bezruchu, wciąż
zaciskając powieki i walcząc o złapanie oddechu. Równie wyraźnie
słyszał dyszenie Eveline – to i przyśpieszone bicie trzepoczącego się w piersi
dziewczyny serca. Oboje milczeli, on dodatkowo świadom targających nią emocji,
zupełnie jakby te stały się jego częścią. Wciąż przenikał jej umysł, niezdolny
ot tak się wycofać, ale i nie mając odwagi skupić się na tym, co tak naprawdę
działo się w głowie śmiertelniczki.
W którym
momencie wszystko wymknęło się spod kontroli? Wciąż uważał, że miała prawo
wiedzieć, ale gdy przyszło co do czego, szczerze zwątpił czy sposób, w jaki
podzielił się z nią wspomnieniami, nie był zbyt okrutny. Wrzucenie Eve w sam
środek swoich najmroczniejszych wspomnień, zdecydowanie nie było czymś, co
powinien zrobić – i to nawet jeśli ona sama sobie tego życzyła. Obnażył
się przed nią bardziej niż przed kimkolwiek innym, pozwalając żeby…
Mocniej
zacisnął powieki. Uświadomił sobie, że drży, bezwiednie zaciskając dłoń w pieść
– dokładnie jak całe lata temu, pozwalając, żeby jego palce zacieśniały uścisk
wokół wciąż trzepoczącego się w cudzym ciele, wówczas wciąż żywego serca.
Przez moment wydało mu się, że znów poczuł zapach krwi i tę dziwną
lepkość, kiedy to krew Rebeki spłynęła po jego skórze. Czuł to tak wyraźnie, iż
mógłby wręcz przysiąc, że znów klęczał w tamtym korytarzu, trzymając w ramionach
konającą wampirzycę. Przez moment nasłuchiwał, czekając na… cokolwiek – gasnący
szept albo ostatni oddech, dokładnie tak jak zapamiętał tamtej nocy. Chociaż
myśl sama w sobie okazała się przerażająca, Marco i tak był pod
wrażeniem tego, jak wiele szczegółów potrafił zachować wampirzy umysł.
Wtedy
usłyszał szloch. To było ostatnim, czego tak naprawdę się spodziewał, choć
dźwięk okazał się prawdziwszy niż cokolwiek tego, co wciąż mimowolnie
rozpamiętywał. Kobiecy płacz dochodził jakby z oddali, przytłumiony i zdławiony,
jakby sama zainteresowana robiła wszystko, by nad sobą zapanować. Jakkolwiek
jednak nie było, szło jej to opornie. Jakby tego było mało, coś w tym
dźwięku jedynie bardziej wytrąciło Marco z równowagi.
Otworzył
oczy.
Wbrew temu,
czego się spodziewał, wcale nie zobaczył burzy płomiennych włosów Rebeki. Te, które
znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy, były po prostu
brązowe. Zamarł, przez kilka sekund bezmyślnie wodząc wzrokiem po drżącej,
klęczącej na ziemi sylwetce, którą momentalnie rozpoznał. Coś ścisnęło go w gardle,
gdy w końcu rozpoznał Eveline – zapłakaną, milczącą i tak przerażoną,
że nawet w oszołomieniu był w stanie poczuć charakterystyczną dla
strachu gorycz. Wypełniała powietrze, wzbudzając w nim równie silne
poczucie winy, co i płacz, którego tak bardzo nie chciał słuchać.
Rozprostował
palce, próbując pozbyć się niechciane uczucia, to jednak niewiele pomogło. Jego
umysł wydawał się trwać w przeszłości – wciąż przy wspomnieniu, które
ożyło z nową mocą, gdy zdecydował się wciągnąć w nie również Eve. Nie
chciał tego robić, ale tak naprawdę nie pozostawiła mi wyboru. Przez moment to
naprawdę wydawało się słuszne, zwłaszcza gdy naciskała, choć przez krótką
chwilę wyglądając na wystarczająco zdeterminowaną, by takie posunięcie miało
sens. Nie uciekała, pytając o rzeczy, które być może faktycznie powinny
dotyczyć również jej, a jednak…
Teraz to
już nie miało znaczenia. Liczyło się, że Marco stracił nad sobą kontrolę, wciąż
czując się tak, jakby postępował w całkowicie niezrozumiały dla siebie
samego, dyktowany emocjami sposób. Rozsądek zszedł na dalszy plan, gdy –
trwając w ciemnościach i słuchając nawoływań Eveline – pozwolił, by
do głosu doszła od dawna duszona gorycz. Skoro tak bardzo chciała zrozumieć,
pozwolił jej. I, cholera, może tak było lepiej, choć takie posunięcie mogło
oznaczać tylko jedno.
Trwał w bezruchu,
czekając na coś, czego wcale nie chciał doświadczyć. Wpatrywał się w Eveline,
ale przed oczami i tak wciąż miał twarz Rebeki – jej gasnące spojrzenie i szok,
którego doświadczyła, gdy ot tak pozbawił ją życia. Ten moment mieszał się w jego
pamięci z całym kalejdoskopem obrazów, od których udało mu się odciąć na
aż tak długo. Te wszystkie twarze, krzyki i krwawa rzeź, która po prostu
definiowała to, kim wszyscy byli. Nie miało znaczenia: wampiry czy demony. W gruncie
rzeczy wszyscy byli do siebie podobni; wszyscy w głębi duszy pozostawali potworami.
Uciekł
wzrokiem gdzieś w bok, jednak nieważne, co by zrobił, nie był w stanie
uciec przed przeszłością. Nic też nie miało sprawić, by ot tak zapomniał o obecności
Eveline, zwłaszcza że jej przyśpieszony, urywany oddech wydawał się mówić sam
za siebie. Wciąż płakała, chociaż w którymś momencie szloch ucichł, kolejno
przechodząc najpierw do cichego kwilenia, a ostatecznie do sporadycznego
pociągania nosem. Nie patrzył na jej twarz, ale tak naprawdę nie musiał, z łatwością
mogąc sobie wyobrazić spływające po nich łzy.
Najgorsze w tym
wszystkim było to, że w równie prosty sposób mógł sobie wyobrazić krwawe
ślady na policzkach Rebeki.
Ucisk w piersi
przybrał na sile. Kły wysunęły się samoistnie, nie tyle reagując na wspomnienie
słodkiego zapachu, co narastająca frustrację. Skrzywił się, kiedy przypadkiem
przeciął wargę, ale nawet odrobina bólu nie pozwoliła mu nad sobą zapanować.
Wciąż czuł się jak we śnie, jakby wciąż trwał w najciemniejszych zakamarkach
umysłu, miotając się i zastanawiając się, co zrobić z dziewczyną,
która jakimś cudem zabrnęła aż tak daleko. Wszystko było nie tak, a na
domiar złego…
Powinien
coś powiedzieć – cokolwiek, byleby nie musieli trwać w ciszy. Szukał w głowie
jakichś sensownych, choć odrobinę pocieszających słów, które sprawdziłyby się w roli
przeprosin. Problem polegał na tym, że żadne nie brzmiały dobrze, nie tyle
puste i zbyt dobrze znane, ale przede wszystkim… niewłaściwe. To byłoby
tak, jakby nagle zrobili krok w tył. Znów próbowałby wyuczonej
uprzejmości, frazesów i łagodnego tonu, który tak bardzo ją irytował.
Grałby kogoś, kim przestał być w chwili, w której porzucił maskę,
choć na moment odrzucając rolę, którą sam sobie wyznaczył.
Zresztą
czego tak naprawdę miałby oczekiwać – zrozumienia czy współczucia? Nie po tym,
co jej pokazał, niejako uświadamiając coś, co powinno być oczywiste od samego
początku: że w mroku nie kryło się nic dobrego. Chociaż Eveline doświadczyła
dość, by to zauważyć, nie sądził, żeby pojmowała to aż tak dobrze, jak po
zderzeniu z rzeczywistością. Nie sądził, żeby nawet to, czego doświadczyła
po ataku Drake’a, było choć po części porównywalne do… czegoś takiego. A już
w szczególności pozwolenia na to, by zabiła jego rękami – i to choćby
we wspomnieniu.
Dlatego
milczał, uprzytomniając sobie, że słowa w tej sytuacji nie miały żadnej
wartości. Nie takie, które padłyby akurat z jego ust.
Poczucie
bycia obserwowanym pojawiło się nagle, chociaż z równym powodzeniem mogła
przypatrywać mu się już wcześniej – nie miał pewności. Wzdrygnął się, nie od
razu reagując i decydując się przenieść na nią wzrok. Wciąż klęczała na
podłodze, chorobliwie blada i drżąca. Zauważył, że nerwowymi ruchami
ocierała policzki, jakby w nadziei na to, że w ten sposób uda jej się
ukryć łzy. Gdyby sytuacja była inna, może nawet by to go rozbawiło – unikanie
okazywania słabości niezmiennie kojarzyło mu się z Laną – jednak w tamtej
chwili Marco zdecydowanie nie było do śmiechu.
Cisza
dzwoniła mu w uszach, ale nie śmiał jej przerwać. Czekał, mimo wątpliwości
pozwalając sobie na spoglądanie w wciąż podejrzanie lśniące, niezwykle
poważne oczy Eveline. Doszukał się w nich strachu, zresztą jej lęk był czymś
równie oczywistym, co i towarzyszący mu ból. Nie zaprotestował ani nie
skomentował nawet słowem momentu, w którym Eve zdobyła się na to, żeby
wstać. Miał ochotę ją pochwycić, kiedy nieznacznie zatoczyła się, pokonana
przez wstrząsające jej ciałem dreszcze, ale powstrzymał się, dobrze wiedząc, że
nie powinien jej dotykać.
To, co powinno
się wydarzyć później, było oczywiste – wycofanie się ku drzwiom, pośpieszne
wypadnięcie na korytarz i… Cóż, pozostawało mieć mu nadzieję, że Lana miała powstrzymać
ją przed zrobieniem czegoś głupiego, zwłaszcza że Haven wciąż pozostawało
niebezpieczne. Wydostanie się z tego miejsca tym bardziej nie wchodziło w grę,
choć nie wątpił, że Eveline właśnie o tym marzyła: o wyjeździe, choć ten
plan ostatecznie spalił na panewce w chwili, w której zaatakowała ją
Aurora.
W milczeniu
odwrócił wzrok, nie chcąc niepotrzebnie wszystkiego komplikować. Och, gdyby to w ogóle
było możliwe po tym, co się wydarzyło! Ale wciąż mógł przynajmniej sprawić,
żeby nie czuła się aż tak niezręcznie pod jego spojrzeniem. Mógł chociaż tyle,
żeby ułatwić jej podjęcie decyzji bez wzbudzania poczucia strachu i obaw o to,
czy przypadkiem nie spróbuje zaatakować.
Gdyby tylko
wiedział, co robić, by zapewnić jej spokój i zarazem wciąż móc chronić,
niezależnie od tego, co sobie myślała…
– Spójrz na
mnie, Marco.
Nie od razu
zrozumiał pełen sens jej słów. Zaskoczyły go równie mocno, co i zadziwiająco
pewna, wręcz władcza nuta, która wkradła się do tonu Eveline. Ponaglenie gryzło
się z bijącym od niej lękiem oraz tym, że głos nieznacznie zadrżał jej,
kiedy wypowiadała jego imię, ale to nie zmieniało najważniejszego – a więc
tego, czego oczekiwała.
Miał dość
powodów, żeby odmówić, ale nie zrobił tego. Nie chciał, ciało zresztą
zareagowało na ułamek sekundy przed tym, jak umysł zrozumiał, czego od niego
oczekiwano. Spojrzenia Marco i Eveline znów się spotkały, a wtedy wampir
odkrył, że nadal płakała. Stała przed nim z zaczerwienionymi oczami, cala
we łzach, których nie chciał widzieć. Widział, że nerwowo napinała mięśnie,
walcząc o zachowanie pionu i powstrzymanie dreszczy. Szło jej to dość
nieudolnie, ale coś w tym, że w ogóle próbowała, a na dodatek
stała nad nim, spoglądając nań z góry, dało mu do myślenia. Nie tego
oczekiwał, chociaż w duchu i tak błogosławił fakt, że nie uciekła z krzykiem…
Cóż,
jeszcze.
Właśnie
wtedy Eveline zrobiła pierwszy krok w jego stronę – bardzo niepewny i chwiejny.
Znów poczuł pragnienie, żeby dla pewności ją pochwycić, ale zanim zdążył je w sobie
zdusić, dziewczyna dosłownie rzuciła się ku niemu, w następnej sekundzie
bezceremonialnie wpadając mu w ramiona. Nie miał nawet okazji zastanowić
się, co tak naprawdę działo się wokół niego, kiedy Eve wylądowała w jego
objęciach, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wybuchając niepochamowanym,
gwałtowniejszym niż do tej pory płaczem.
– Tak mi…
przykro… Tak mi…
Jej słowa
zlały się w jedno, zamieniając się w niespójny, naprzemiennie to
przybierający na sile, to znów cichnący bełkot. Płakała i mówiła jednocześnie,
tuląc się do niego w tak desperacki sposób, jakby od tego zależało jej
życie. Świeże łzy zmoczyły mu koszulę, ciepłe jak krew, chociaż zarazem nie
miały z nią nic wspólnego. Mimo wszystko Marco w pierwszym odruchu
zamarł, niezdolny w żaden sposób zareagować na tę nagłą bliskość – obecność
drugiego, ocierające się o jego własne ciała. To wydawało się zbyt
przerażające i nierzeczywiste, zwłaszcza że w pamięci wciąż miał
sposób, w jaki trzymał Rebekę, kiedy uchodziło z niej życie.
Tyle że to
była Eveline – żywa, wtulona w niego i wyraźnie przerażona. Ta sama,
którą pragnął chronić od samego początku i w której zdążył się zadłużyć.
Ta sama, która potrafiła wzdrygać się i krzywić na samo brzmienie słowa „wampir”,
ale przy tym okazała się dość silna, by wyskoczyć z pędzącego samochodu
albo rozbić wazon na głowie kogoś, kto z powodzeniem zdołałby rozerwać jej
gardło.
Ta sama,
która mu się oddała, choć ten nagły wybuch namiętności wciąż przypominał
odległy, zdecydowanie zbyt piękny sen.
Zmuszenie
ciała do współpracy okazało się trudniejsze, aniżeli mógłby sądzić. Wrażenie
było takie, jakby w zaledwie kilka minut zdążył oduczyć się tego, w jaki
sposób należało odwzajemnić uścisk. Czuł się dziwnie zesztywniały i niezgrabny,
do samego końca pewien, że Eve nagle się otrząśnie i w panice zacznie
wyrywać z jego uścisku. Dopiero gdy to nie nastąpiło, zdołał w bardziej
naturalny sposób przygarnąć ją do siebie, pod wpływem impulsu wplatając palce w poplątane,
brązowe włosy.
Eve, nie
Rebekah. Ciepła, ludzka, znajoma – i to zarówno pod względem ciała, jak i zapachu
krążącej w jej żyłach krwi.
– Tak mi
przykro… – usłyszał po raz wtóry. Tym razem jej słowa zabrzmiały o wiele
wyraźniej, dzięki temu łatwiej było mu je zrozumieć. – Tak mi…
– Dlaczego?
To pytanie
narastało w nim już od dłuższego czasu, w końcu znajdując wyjścia.
Musiał je zadać, choć w gruncie rzeczy sam nie był pewien, czego tak
naprawdę chciał się dowiedzieć. Jedno proste słowo kryło w sobie o wiele
więcej – tak wiele, że nawet Marco zaczynał się w tym gubić. Próbował zrozumieć,
ale zarazem nie chciał, zbytnio obawiając się tego, co mógłby usłyszeć w odpowiedzi.
Tchórzył, ale jak miałby zachować się inaczej, skoro koniec końców trzymał Eve w ramionach?
Nie powinno do tego dojść, zwłaszcza że oczami wyobraźni wciąż widział jak
przed nim ucieka – jak wychodzi w popłochu, gwałtownie zatrzaskując za
sobą drzwi.
Więc dlaczego
została? Dlaczego próbowała go pocieszać, powtarzając słowa, które nie miały
racji bytu? Jak, skoro pokazał jej wszystko? Doświadczyła tego osobiście,
spoglądając na świat jego oczami, analizując myśli, a ostatecznie…
Ciepło jej
ciała nie dawało mu spokoju. Ciążyło równie mocno, co i sposób, w jaki
zaciskała palce na przodzie jego koszuli. W którymś momencie łzy przestały
płynąc, ale i tak czuł je na skórze. Równie wyraźnie widział lśniące ślady
na jej policzkach, zwłaszcza gdy w odpowiedzi na zadane pytanie po prostu
spojrzała na niego w zdezorientowany, jakby niepewny sposób.
– Dlaczego?
– powtórzyła, nie kryjąc zaskoczenia. – Jeszcze się pytasz? Ja przecież…
– Nie masz
żadnego powodu, żeby kogokolwiek żałował – oznajmił, a ona prychnęła, bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia prostując się niczym struna.
– Na twoich
oczach wymordowano całą twoją rodzinę, a ty mówisz mi, że nie powinno być mi
przykro?
Przez
moment poczuł się tak, jakby go uderzyła. Bezpośredniość z jaką ujęła to
wszystko, bez chwili wahania wypowiadając te słowa na głos, wytrąciła Marco z równowagi
równie mocno, co i wcześniej moment, w którym wpadła mu w ramiona.
Było coś przenikliwego w jej spojrzeniu – zdecydowanym i na swój
sposób naglącym, czym jasno dała mu znać, że tym razem unikanie tematu i trwanie
w ciszy miały prowadzić donikąd.
Zacisnął
usta, z uporem milcząc, choć czuł, że wszystko miało być zaledwie kwestią
czasu. Nie chciał walczyć z Eveline. Nie chciał i nie potrafił, tym
bardziej że już i tak obnażył się przed nią bardziej niż kimkolwiek innym.
Jak inaczej miałby wyjaśnić, że właśnie klęczał u jej boku, bezbronny jak
dziecko, choć to przecież nie pasowało do definicji potwora – a więc tego,
kim powinien być w jej oczach po tym, co zobaczyła.
–
Wymordowano ją – oznajmił, starannie dobierając słowa – z mojego powodu.
Wprowadziłem do domu śmierć i…
– Bzdura –
zaoponowała, bezceremonialnie wchodząc mu w słowo. – Nie widzisz tego? Nie
miałeś pojęcia.
– Powinienem…
– zaczął raz jeszcze, ale i tym razem nie pozwoliła mu dokończyć.
– Mogłabym podyskutować
o poczuciu winy i tym, co mogłoby się wydarzyć, ale to nie ma
znaczenia. Pewnych rzeczy się nie zmieni i… Och, komu ja to mówię. – Z westchnieniem
uciekła wzrokiem gdzieś w bok. Tym razem to ona unikała jego spojrzenia,
zupełnie jakby w tamtej chwili dotarło do niej, że mogłaby płakać. – To
zawsze… gdzieś tam jest. Poczucie winy – szepnęła i tylko wyostrzone
zmysły pozwoliły mu ją zrozumieć. – Nawet wtedy, gdy jakaś cząstka ciebie wie,
że nie mogłeś niczego zrobić. Nawet wtedy, gdy… po prostu musisz patrzeć i przyjmować
to, na co nigdy nie miałeś wpływu.
Zamilkła,
wciąż spoglądając gdzieś w przestrzeń. Okręciła się w taki sposób, że
widział zaledwie jej profil, na dodatek w większości przysłonięty włosami.
Znów drżała, ciasno obejmując się ramionami, choć tym razem z innego
powodu, niż po prostu ze strachu. W tamtej chwili do Marco dotarło, że w tym
wszystkim nawet przez moment nie chodziło o to, że mogła się bać.
Milczał,
choć chciał coś powiedzieć. Jeśli do tej pory czuł się oszołomiony, w chwili,
w której dotarło do niego, że Eveline niejako ich porównywała, dezorientacja
jedynie przybrała na sile. To było ostatnim, czego się spodziewał, chociaż w jakiś
pokrętny sposób…
Och, jej
słowa miały w sobie coś kojącego. I bardzo chciał w nie wierzyć.
– Obwiniasz
się? – wyrwało mu się.
Nigdy tak
naprawdę nie rozmawiali o jej przeszłości. Marco wiedział dość, zresztą
jak i wszyscy w Haven, bowiem śmierć Nightów urosła w tym miejscu
do rangi legendy. On dodatkowo pojmował więcej niż niczego nieświadomi
śmiertelnicy, dla których tragedia była dużo ciekawsza, skoro nigdy nie
znalazła wyjaśnienia. Dla kogoś, kto zdawał sobie sprawę z istnienia
demonów i konfliktu, wszystko momentalnie stawało się jasne, przynajmniej
do pewnego stopnia.
Tak czy
siak, nigdy jej o to nie zapytał. Nie wątpił, że nie chciałaby o tym rozmawiać,
ta kwestia zresztą nie miała aż takiego znaczenia. Cóż, przynajmniej do czasu,
bo teraz…
Zacisnął usta.
Nie wiedzieli o sobie tak wielu rzeczy, choć przecież powinni. To jedynie
dowodziło, że uczucia bywały co najmniej zwodnicze i szalone zarazem, bo
jak miał oczekiwać miłości od kogoś, komu… wciąż pozostawał obcy?
Ale nie uciekła… Została.
I zachowywała
się tak, jakby mogła zrozumieć.
– Chyba
wciąż to robię… Albo robiłam? – doszedł go jej niepewny, zamyślony głos. Jakby
od niechcenia wzruszyła ramionami. – Chociaż wiem, że to nie ma sensu, skoro za
to nie odpowiadam. Byłam… po prostu dzieckiem.
– Byłaś
niewinna – potwierdził bez chwili wahania. – Ja z kolei…
–
Zawierzyłeś nieodpowiedniej osobie. – Znów poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie
tych lśniących, zaczerwienionych od płaczu oczu. – Gdybyś wiedział, nie zrobiłbyś
tego. I wierzę, że gdybyś był w stanie, nigdy byś do tego nie
dopuścił… Tyle że nie byłeś – oznajmiła z naciskiem. – Jeśli nie chcesz,
żebym powtarzała, że to nie twoja wina, nie będę tego robić. Ale nigdy,
przenigdy nie mów mi, że mam cię nie żałować, bo zasłużyłeś na to bardziej ode
mnie.
Jeszcze
kiedy mówiła, przesunęła się w jego stronę. Nie zaprotestował, kiedy
wyciągnęła dłonie ku jego twarzy, wręcz z czułością muskając je placami.
Milczała, uważnie wodząc wzrokiem po jego twarzy, jakby mogła dostrzec w niej
coś, czego Marco mógł co najwyżej się domyślać.
Jej dotyk
był delikatny, na swój sposób niepewny. Równie ciche i łagodne okazały się
słowa, które wypowiedziała chwilę później – i które musiał wręcz odczytać z ruchu
jej warg.
–
Słyszałam, że nic pięknego nie rośnie w ciemności… I może coś w tym
jest, ale teraz mnie to nie obchodzi, bo pierwszy raz wydaje mi się, że widzę
światło. – Wciąż patrząc mu w oczy, oparła swoje czoło o jego. – Ratujesz
mnie z takim uporem, że mam już tego dość. Teraz w końcu pozwól mi
się odwdzięczyć.
Nie odezwał
się, ale to było zbędne. Sposób, w jaki przygarnął ją do siebie, mówił sam
za siebie.
A potem już
tylko siedzieli w ciszy aż do nadejścia poranka.
Nie wiem, co się właśnie stało – dużo emocji i mojego gubienia w tym, co chciałam oddać. Na ile mi to wyszło? Cóż, ocenę pozostawiam Wam. Wiem jedynie, że się rozpływam, chociaż chwilami mogło wyjść zbyt pompatycznie. Ale chyba czegoś takiego mi brakowało – tego zrozumienia, kontrastów i poczucia, że ta relacja to coś więcej, niż nagły wybuch namiętności. Wszystko w swoim czasie, aczkolwiek…Kolejny rozdział będzie bardziej ogarnięty, obiecuję! Do tego zbierałam się kilkukrotnie, ale dopiero po przerzuceniu się na perspektywę Marco w końcu się udało. W zasadzie jego przemyślenia tutaj wydają mi się w pełni uzasadnione po wcześniejszym wpisie.Cóż mogłabym dodać? Dziękuję za obecność i cierpliwość. To motywuje, naprawdę. :3 Och, no i na blogu od jakiegoś czasu już wisi nowy szablon. Wciąż jestem zakochana w kolorach…
Końcówka mistrzowska. Napełnianie emocji i piękne wyciszenie*_* cudo!
OdpowiedzUsuńDziękuję! ❤️❤️❤️
Usuń