– Dobra… Właściwie jaki mamy
plan?
Lana
skrzyżowała ramiona na piersi. Wymownie zerknęła na górującą nad okolicą
rezydencję Nightów, po czym na powrót przeniosła wzrok na swoich
towarzyszy. Choć na pierwszy rzut oka wydawała się spokojna, Eveline
bez trudu zorientowała się, że to wyłącznie pozory. Napięte mieście i to,
jak raz po raz rozglądała się na boki, mówiły same za siebie.
Zawahała
się. Zmierzyła wzrokiem fasadę domu, mając wrażenie, że minęły całe wieki,
odkąd ostatni raz przekroczyła jego próg. Warunki, w jakich trafiła
tu zaraz po przemianie, nie miały znaczenia, ten moment
zresztą wydawał się tak bardzo odległy…
– Eve? –
zmartwił się Marco.
Potrząsnęła
głową.
– Wejdźmy
do środka – rzuciła w zamian, wymijając go. – Tak, to zaproszenie.
Możesz wejść, Lano.
– Nawet
teraz nie powinnaś rzucać takimi deklaracjami na prawo i lewo –
mruknęła wampirzyca, raptownie poważniejąc. – Swoją drogą, zaproszenie już nie jest
mi potrzebne. Dopiero co bawiłam się na twoim pogrzebie.
Eveline
wzdrygnęła się na te słowa. No, tak…, westchnęła w myślach.
Jakby nie patrzeć, była martwa. Dom nie należał już do człowieka.
Wciąż o tym
myślała, wślizgując się do środka. Drzwi nie były zamknięte, ale
to nie wydało jej się dziwne. W porównaniu do tego, czego
doświadczyła w ostatnim czasie, mało co tak brzmiało. Tak przynajmniej
sądziła do momentu, w którym poczuła rozchodzące się po ciele
ciepło, zupełnie jakby budynek chciał jej w ten sposób zakomunikować,
że wciąż była tu mile widziana. Przez chwilę czuła wyłącznie nieopisaną
ulgę, choć i ta wydawała się nienaturalna.
Kątem oka
zerknęła na Lanę i Marco. Choć wyglądali na spokojnych, Eve
zauważyła grymas, który przemknął przez twarz kobiety.
– Coś nie tak?
– zapytała, nie mogąc się powstrzymać.
Lana
potrząsnęła głową. Ruszyła w głąb pogrążonego w mroku korytarza,
czujnie rozglądając się dookoła. Wyraźnie spięła się jeszcze
bardziej, zupełnie jakby sądziła, że Drake albo Aurora za moment
wyskoczą z cienia i urządzą rzeź.
– Czujecie
to, co ja? – Lana obejrzała się przez ramię. Błękitne oczy wydawały się
lśnić w mroku. – Coś jak… chłód.
– Nie.
– Obecność
– sprostował w tym samym momencie Marco. Eveline spojrzała na niego
zaskoczona. – Tak jest odkąd przyszedłem tutaj po raz pierwszy.
– Chyba nie rozumiem
– przyznała, choć to nie do końca było tak.
Zwłaszcza
teraz rozumiała, co miał na myśli. Możliwe, że czuła to od samego
początku, odkąd pierwszy raz przekroczyła próg rezydencji. Za każdym razem
czuła przede wszystkim ulgę, zupełnie jakby dom cieszył się z jej obecności.
Choć pozornie pusty i zimny, Eveline przynosił przede wszystkim ulgę. Nie miało
znaczenia nawet to, że skrywał w sobie zdecydowanie zbyt wiele cieni
przeszłości, o której lepiej było nie pamiętać.
Ale
właśnie po to tutaj jestem, prawda?
Zawahała
się. W gruncie rzeczy wciąż nie miała pewności.
– To głupie,
ale kiedy pierwszy raz tutaj wszedłem, miałem wrażenie, że ktoś mnie
prowadzi. Zupełnie jakby dom tolerował moją obecność tylko dlatego, że
miałem względem ciebie dobre intencje – przyznał po chwili namysłu Marco.
– Wtedy, gdy zostawiłem cię w twojej sypialni.
– W mojej…
– zaczęła i zaraz urwała, nagle coś sobie uświadamiając. – Mój stary
pokój. Nie masz pojęcia, jak bardzo się przeraziłam, kiedy się
tam obudziłam.
– Skąd
mogłem wiedzieć?
Puściła te
słowa mimo uszu. Myślami uciekła do pokrywających ścianę rysunków w kształcie
półksiężyca. Machinalnie sięgnęła do szyi, nie pierwszy raz
przesuwając palcami po gładkiej skórze. Coś ścisnęło ją w gardle.
Sądziła, że pogodziła się z myślą o zgubionym łańcuszku, ale…
Huk wyrwał
ją z zamyślenia. Aż podskoczyła, rozszerzonymi oczyma spoglądając w stronę
schodów. Zaraz po tym omal nie wyszła z siebie, kiedy Marco
przesunął się bliżej, bez ostrzeżenia chwytając ją za ramię.
– Na górze
– szepnęła Lana.
Żadne z nich
nie ruszyło się z miejsca. Nasłuchiwali w napięciu,
bezskutecznie próbując wychwycić czyjąkolwiek obecność. Eveline niemal
spodziewała się usłyszeć kroki albo cokolwiek, co świadczyłoby, że na piętrze
zaszyła się inna osoba. Odkąd zaprosiła do domu Aurorę, mogła spodziewać się
wszystkiego – w tym również tego, że ta udzieliła pozwolenia
Drake’owi albo… komukolwiek innemu. Dom nie był już bezpieczny i doskonale
zdawała sobie z tego sprawę. Wpijające się w ramię palce Marco
jedynie utwierdziły ją w przekonaniu, że gdyby zaszła taka potrzeba,
natychmiast by się dematerializowali.
Tyle że
kolejne sekundy mijały, poza napięciem nie niosąc ze sobą niczego więcej.
Dookoła królowała wyłącznie przenikliwa, głucha cisza. W powietrzu Eveline
wyczuła wyłącznie resztki własnego zapachu – odległe i obce, jakby z innego
życia. Tak zresztą przecież było.
Odetchnęła.
Poruszyła się, szarpnięciem przymuszając Marco do poluzowania uścisku. Zabrał
rękę, ale wciąż trzymał się blisko, wyraźnie zaniepokojony.
– Właśnie
dlatego chciałam tutaj przyjść. Jest w tym domu coś takiego… – przyznała,
jako pierwsza decydując się przerwać ciszę. Własny głos wydał jej się
nienaturalnie wręcz głośny, mimo że usiłowała zniżyć go do szeptu. –
Potrzebuję odpowiedzi.
Nie była
pewna, do kogo skierowała ostatnie słowa. Do domu? Taka myśl wydawała się
irracjonalna, a jednak najbardziej właściwa. Eve przestąpiła naprzód,
ruszając ku schodom i starając się nie myśleć o cienistych
zjawach, które dostrzegła w tym miejscu ostatnim razem. Przez moment mogła
wręcz przysiąc, że znów usłyszała dziecięcy śmiech, ale nic nie wskazywało
na to, że Marco i Lana doświadczyli podobnego wrażenia.
Niewiele
myśląc, popędziła na górę. Ruszyła w głąb korytarza, nasłuchując
jakichkolwiek oznak czyjejś bytności. Słyszała przecież, że coś się wywróciło,
ale nie miała pewności, w którym miejscu. Jeśli jednak ten dźwięk
nie świadczył o obecności intruza…
Drzwi do sypialni
rodziców były otwarte. Dostrzegła to już z daleka i zawahała
się, czując przenikający ciało chłód. Nie chciała tam wchodzić. Nic nie zmieniło się
od czasu, gdy przekroczyła próg pokoju po raz ostatni, nawet jeśli od rozmowy
z Bellą przebywanie w tym miejscu przychodziło jej prościej. Z drugiej
strony, to właśnie tam znalazła pamiętnik matki i choć nie miała
pewności, co to tak naprawdę zmieniło, właśnie ta myśl ostatecznie
przekonała Eveline do podjęcia decyzji.
Nic nie zmieniło się
od jej ostatniej wizyty. Drzwi szafy wciąż pozostawały uchylone, ale to
nie wydało się Eve niczym dziwnym. Nie zamykałam ich… Chyba.
Aż za dobrze pamiętała przybycie Michaela i zamieszanie, którego
narobił, zaniepokojony stanem Belli. Opuściła wtedy dom w takim pośpiechu,
że nawet gdyby chciała, nie zdołałaby przypomnieć sobie szczegółów.
Pamiętała jedynie, że w porę zabrała pamiętnik i wyszła, nie mając
szansy rozejrzeć się nawet w połowie tak dokładnie, jak mogłaby
sobie życzyć.
Tym razem
nie było nikogo, kto zdołałby ją powstrzymać. Wyczuła, że Marco i Lana
zostali na dole. Rozmawiali o czymś cicho i choć przy odrobinie
skupienia mogłaby wychwycić sens poszczególnych słów, nie próbowała tego
robić. Tak naprawdę nie miały znaczenia. Ich obecność okazała się
wystarczająco kojąca, nawet jeśli ta dwójka nie znajdowała się tuż
obok. Jak długo byli wystarczająco blisko, by zdołała się do nich
zwrócić w razie potrzeby, Eve mogła przynajmniej udawać, że wszystko w porządku.
Ludzkim
krokiem przeszła przez sypialnię. Zamknęła szafę, tym razem nie mając
wątpliwości, że w jej wnętrzu nie kryło się już nic, co mogłaby
uznać za przydatne. Przesunęła dłonią po wgłębieniach na drzwiczkach,
jakby od niechcenia strzepując resztki kurzu. Dywan tłumił jej kroki,
więc nawet nie próbowała ostrożnie ich stawiać. Chciała wierzyć,
że w rezydencji nie było nikogo, kogo obecności powinna się obawiać.
– Mamo?
Bardziej
poruszyła ustami, niż faktycznie wypowiedziała to słowo na głos.
Zamarła w oczekiwaniu, przez chwilę świadoma wyłącznie panującej dookoła
przenikliwej ciszy. Nawet głosy na dole jakby ucichły, choć to równie
dobrze mogło okazać się wyłącznie wrażeniem.
Eveline zawahała
się. To nie tak, że spodziewała się odpowiedzi. Nie miała nawet
pewności, chciała osiągnąć, ale z drugiej strony…
Och, kogo
właściwie próbowała oszukać? Prawda była taka, że dobrze wiedziała, kto czuwał
nad nią od chwili powrotu do Haven. Nie chciała przyjąć
tego do świadomości, tak jak i wzbraniała się przed prawdą
o istotach mroku, ale teraz ucieczka nie miała żadnego sensu.
Przemknęła
przez pokój, po czym z lekkością opadła na łóżko. Zacisnęła
palce na pościeli, mimowolnie zastanawiając się, czy była tą samą, w której
tamtego dnia leżeli jej rodziców. Zaraz zapragnęła się roześmiać,
orientując się, że to mało prawdopodobne – mogła się założyć, że
policja zabezpieczyła każdy, nawet najdrobniejszy szczegół – ale mimo
wszystko… Och, w całym tym szaleństwie taka możliwość wydawała się najmniej
niepokojąca.
„Wybranka
śmierci nie powinna bać się jej przymiotów” – przypomniała sobie
słowa Leliela. Zesztywniała, niemalże spodziewając się znów usłyszeć jego mentalny
głos, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Ta myśl należała do niej,
w pełni naturalna i niemożliwa do wyrzucenia z głowy.
Czegokolwiek nie zarzuciłaby tej istocie, pod tym jednym względem
miał rację.
Poruszając się
trochę jak w transie, Eveline opadła na materac. Palce mocniej
zacisnęła na pościeli, co najmniej zaniepokojona perspektywą leżenia
akurat na tym łóżku. Próbując zapanować nad coraz bardziej urywanym
oddechem, wbiła wzrok w suficie. Oddychała szybko i płytko, przez
chwilę czując się tak, jakby się topiła – albo spadała, choć
wcale nie była pewna, czy to lepsza alternatywa.
Tu ich znalazłam…,
pomyślała i tyle wystarczyło, żeby jej ciałem wstrząsnął kolejny
dreszcz. Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca, z uporem
ignorując pragnienie, by poderwać się na równe nogi i uciec.
Na moment zatęskniła za otępieniem, w którym trwała, zdolna
zabijać bez cienia strachu i wyrzutów sumienia. Może gdyby poddała się
tym dziwnym pragnieniom przed odzyskaniem wspomnień, wszystko byłoby
łatwiejsze.
Wbiła wzrok
w sufit, usiłując znaleźć coś, czym mogłaby rozproszyć uwagę. Obraz na moment
zamazał się przed oczami, jednak prawie natychmiast odzyskał ostrość.
Eveline odetchnęła, częściowo uspokojona. Panika ustąpiła i choć
dziewczyna miała poczucie, że to kruchy spokój, przyjęła go z wdzięcznością.
Balansowała na krawędzi, ale wciąż utrzymywała równowagę. Na dobry
początek musiało jej to wystarczyć.
Wyciągnęła
przed siebie dłoń, bezradnie sięgając w pustkę. Wpatrywała się we
własne rozstawione palce, czując… tylko i wyłącznie rozczarowanie.
Nie tego się spodziewała. Nie miała planu, oczywiście, a jednak
przychodząc tutaj liczyła, że…
Eve…
Zesztywniała.
Obróciła głowę, gotowa przysiąc, że ktoś szeptał jej wprost do ucha,
jednak miejsce obok niej okazało się puste. Leżała na łóżku sama,
pogrążona we własnych myślach i wspomnieniach, od których przez tyle
czasu próbowała uciec. Moment, w którym znalazła rodziców w tym
pokoju, nieruchomych i zimnych, zdecydowanie był czymś, co przez całe lata
pragnęła wyrzucić z pamięci. Jak w ogóle doszło do tego, że po takim
czasie sama leżała w tym łóżku, licząc na odpowiedzi?
Instynktownie
spróbowała się podnieść, jednak ciało odmówiło jej posłuszeństwa. W chwili,
w której to sobie uświadomiła, spanikowała. Napięła mięśnie, gotowa
zacząć się szarpać, ale nie była w stanie. Dotychczas uniesiona
ręka ciężko opadła na materac, nagle wydając się ważyć tonę. Eveline
miała wrażenie, że napiera na nią jakiś olbrzymi ciężar, kumulując się
na piersi i uniemożliwiając zaczerpnięcie tchu. Niemal czuła się
tak, jakby jednak miała zacząć spadać, ale nie było żadnej pustki, która
mogłaby ją pochwycić. Stała się więźniem własnego ciała, przygwożdżona do materaca
łóżka, które już raz stało się cudzym grobem.
Tak
zginęli? Czy ja…?
Nie
potrafiła dokończyć. Chciała krzyknąć, ale nie zdołała wydobyć z siebie
choćby najcichszego westchnienia. Mogła mieć nadzieję, że Marco albo Lana
wychwycą panikę bijącą od jej myśli, ale z jakiegoś powodu
czuła, że to się nie stanie. Czegokolwiek właśnie doświadczała, było
przeznaczone wyłącznie dla niej.
Paraliż
senny, upomniała się w duchu. Tak to się nazywało…
Prawda?
Chciała w
to wierzyć. Pragnęła znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie, choć zarazem
samo myślenie o prostej odpowiedzi wydawało się naiwne. Zwłaszcza w tej
sytuacji taka możliwość brzmiała co najmniej żałośnie, ale…
– Eveline –
usłyszała tuż przy uchu.
Tym razem
głos zabrzmiał zbyt prawdziwie, by mogła uznać go za zbłąkaną myśl.
Co więcej, okazał się znajomy. Przynosił ulgę, której potrzebowała.
Odetchnęła.
Przestała walczyć, w końcu zdobywając się na rozluźnienie
mięśni. Mimo obaw, zacisnęła powieki, pozwalając, by otoczyła ją ciemność.
Choć wyraźnie czuła cudzą obecność – dotyk na twarzy, ciepło muskającego
policzek oddechu… – te nie wywołały w niej niepokoju. Zdawały się
właściwe, tak jak w dzieciństwie, kiedy zasypiała we własnym łóżku z poczuciem,
że nie ma powodu do obaw. Wtedy, gdy jeszcze pielęgnowała w sobie
dziecięcą wiarę w to, że matczyna bliskość w zupełności wystarczy,
żeby odpędzić koszmary.
I
wystarczyła. Wtedy na pewno…
Teraz
też.
Przez
chwilę trwała w pustce, próbując jakkolwiek się uspokoić. Panika z wolna
ustąpiła i choć ciało wciąż odmawiało Eveline posłuszeństwa, taki stan
wydał jej się mniej niepokojący. Zapragnęła zapaść się w pustkę
w nadziei, że kiedy odzyska świadomość, dziwne wrażenie ustąpi, jednak
wciąż pozostawała nieznośnie przytomna. Na tyle, by wyraźnie wyczuć,
jak coś porusza się gdzieś na granicy jej świadomości, jakby
miotając na prawo i lewo. Oczami wyobraźni niemal widziała przemykającą
przez pokój postać, na dodatek bez wątpienia zdenerwowaną. Spróbowała
otworzyć oczy, choć przecież wiedziała, że to strata czas i…
A potem
gwałtownie usiadła na łóżku, nagle odzyskując zdolność do ruchu.
Błyskawicznie zerwała się na równe nogi, zbyt zaskoczona, by zdobyć się
na jakąkolwiek sensowną reakcję. Z trudem łapią oddech, zatoczyła się;
chwyciła się za serce, przez chwilę mając wrażenie, że niewiele
brakuje, by to wyrwało jej się z piersi.
Co się…?
Potrząsnęła
głową. Z wolna wyprostowała się, wciąż zdezorientowana. Z obawą
spojrzała na łóżko, dla pewności odsuwając się o kilka kroków,
by nie ryzykować… czegokolwiek. Nie miała nawet pewności, jak
opisać to, czego doświadczyła zaledwie chwilę wcześniej.
Musiała
stąd wyjść – teraz, zaraz. Nie była dumna z tej myśli i nie wątpiła,
że za godzinę czy dwie zacznie żałować pochopnej decyzji, ale nie dbała
o to. Nie miało znaczenia, że tak naprawdę nie dostała
żadnej zadowalającej odpowiedzi. Przez chwilę liczyło się wyłącznie to,
żeby jak najszybciej opuścić dom.
W takim
przekonaniu trwała do chwili, w której spróbowała się poruszyć.
Nie od razu pojęła, skąd brało się dziwne wrażenie, że coś się
zmieniło – i to nawet mimo tego, że wciąż wpatrywała się w łóżko.
Mimo wyostrzonych zmysłów, potrzebowała kilku kolejnych sekund, żeby pojąć, co
tak naprawdę ją zaniepokoiło. Mimo wszystko… Czy pościel od samego
początku miała taki kolor? I czy wyglądała na tak porządnie
zaścieloną, kiedy Eveline się na nią kładła? Nawet jeśli, nie powinna
rozrzucić jej na wszystkie strony, gdy w takim popłochu
poderwała się na równe nogi?
O nie,
nie, nie…
Wyprostowała się
niczym struna, coraz bardziej zaniepokojona. Wtedy dostrzegła kolejną zmianę,
nagle pojmując, że już nie czuje w powietrzu gryzącego kurzu. Co
więcej, z zewnątrz prawie na pewno słyszała padający deszcz, choć
pogoda była względnie znośna, kiedy wychodzili z rezydencji.
A jakby tego
było mało, w sypialni znajdował się ktoś jeszcze.
Musiała
przycisnąć dłoń do ust, by stłumić okrzyk. Poruszyła się niespokojnie,
rozdarta między pragnieniem ucieczki a tym, żeby jednak zostać. Nie widzi
mnie…, uświadomiła sobie, ale i tak nie odważyła się na jakikolwiek
gwałtowniejszy ruch. Nie miało znaczenia, że gdyby sprawy miały się inaczej,
kobieta przy oknie jak nic zwróciłaby uwagę na panikującą dziewczynę,
zrywającą się z łóżka.
Eveline
mimowolnie pomyślała o nerwowych krokach, które słyszała chwilę wcześniej.
Teraz nikt już nie krążył. Znajoma postać stała przy oknie, zwrócona do niej
plecami i skupiona na szarudze za oknem. W milczeniu
śledziła wzrokiem spływające po szybie strugi deszczu, raz po raz
przesuwając dłonią po zaokrąglonym brzuchu. Eve aż za dobrze
pamiętała ten gest ze zdjęcia, które widziała w mieszkaniu Danielle,
zresztą nie musiała długo myśleć, żeby rozpoznać samą matkę. Tak naprawdę
od samego początku liczyła na to, że ją zobaczy, choć spodziewała się
co najwyżej błąkającego się po pokojach cienia.
To nie jest
wspomnienie… Nie moje.
Coś
ścisnęło ją w gardle na samą myśl. Z wahaniem zrobiła krok
naprzód, nie odrywając wzroku od pleców Beatrice Night. Ciemne,
zmierzwione włosy spływały aż do pasa, tak poplątane, jakby nikt nie rozczesywał
ich od kilku dni. Sama Beatrice wyglądała jak duch, na sobie
mając tylko prostą białą koszulę nocną. Kiedy Eveline podeszła na tyle
blisko, żeby dostrzec jej twarz, przekonała się, że matka wyglądała marnie
– blada i z cieniami pod oczami. Jedynie w sposobie, w jaki
dotykała brzucha, dało się doszukać jakichkolwiek oznak życia.
Eveline
zawahała się. Kiedy to było? Przed czy po tym, jak omal nie straciła
dziecka? Jakkolwiek prezentowała się prawda, skoro…
– Och.
Aż
wzdrygnęła się, słysząc ciche westchnienie. Beatrice nagle wyprostowała się,
wciąż wpatrzona w coś, co znajdowało się za oknem. Na jej bladej
twarzy po raz pierwszy pojawiło się podekscytowanie. Chłód i krople
deszczu wdarły się do sypialni, kiedy szarpnięciem otworzyła okno, by móc
wychwycić się na zewnątrz. Eveline zareagowała instynktownie, pragnąc
pochwycić ją za ramię, w obawie przed tym, że matka straci równowagę
i jakimś cudem wypadnie.
Nic
podobnego nie miało miejsca. Eve wzdrygnęła się, widząc jak jej palce
przenikają przez ramię Beatrice, nie napotkawszy żadnego oporu. Wycofała
się, z niedowierzaniem potrząsając głową. W tamtej chwili nie potrafiła
nawet stwierdzić, którą z nich powinna określić mianem zjawy.
Nie miała czasu się
nad tym zastanowić. Odskoczyła, kiedy kobieta w pośpiechu odsunęła się
od okna, nie dbając nawet o to, żeby je zamknąć. Niemal biegiem
popędziła ku wyjściu, poruszając się zaskakująco żwawo jak na kogoś,
kogo ograniczał ciążowy brzuch. Zanim Eveline zdążyła się zastanowić,
odziana na biało postać zniknęła na korytarzu.
Niech to szlag.
Popędziła
za nią. Śniła czy też nie, przynajmniej wciąż była w stanie
poruszać się z prędkością właściwą wampirowi. Odetchnęła, kiedy
okazało się, że nie tylko jest w stanie opuścić sypialnie, ale na dodatek
Beatrice wciąż znajdowała się w jej zasięgu. Zrównała się z nią
na schodach, z obawą spoglądając, jak kobieta zbiega z drewnianych
stopni niemal na złamanie karku. Wtedy też zauważyła, że ta była
bosa, co jednak nie powstrzymało jej przed ruszeniem prosto do drzwi
wejściowych. Jak stała, tak wypadła wprost na deszcz, obojętna na chłód
i lodowate strugi, które w kilka zaledwie sekund przemoczyły cienki
materiał.
Eveline nie poczuła
niczego – ani wilgoci, ani chłodu. Na krótką chwilę wzniosła
twarz ku zachmurzonemu niebu, jednak prawie natychmiast skupiła się na powrót
na Beatrice. Ogarnęła ją niemoc, kiedy uświadomiła sobie, że nie była
w sanie niczego zrobić. Mogła co najwyżej podążać za matką w ulewę
i zobaczyć, dokąd to miało ją zaprowadzić, ale…
Cholera,
czy nie było nikogo, kto miałby na nią oko? Gdzie podziewali się
ojciec, Danielle czy nawet Liam?
Zacisnęła
usta. Jeśli opór odziedziczyła po matce, mogła zrozumieć, dlaczego nikogo
tutaj nie było.
Popędziła
przed siebie, nie chcąc ryzykować, że Beatrice akurat teraz zniknie jej z oczu.
I bez oglądania się pojęła, że właśnie zmierzały w stronę
pola lawendy. Mimochodem zauważyła, że właśnie tam wychodziły okna
sypialni rodziców. Cokolwiek przykuło uwagę kobiety, znajdowało się właśnie
tam.
Cokolwiek.
Albo ktokolwiek.
W chwili, w której
dostrzegła spokojnie stojącą pośród krzewów postać, zrozumiała.
No i jest! Nie wiem jak wy, ale naprawdę uwielbiam taki klimat. Co prawda właśnie znów improwizuję, bo do samego końca nie byłam pewna jak podejść do tematu, ale… jestem zadowolona.
No nic… Jak tam trzymacie się po powrocie do szkoły? Chyba że jest ktoś w podobnej sytuacji do mnie, czyli po prostu pracuje. ;P