9/06/2022

☾ Rozdział XXX

Eveline

– Dobra… Właściwie jaki mamy plan?

Lana skrzyżowała ramiona na piersi. Wymownie zerknęła na górującą nad okolicą rezydencję Nightów, po czym na powrót przeniosła wzrok na swoich towarzyszy. Choć na pierwszy rzut oka wydawała się spokojna, Eveline bez trudu zorientowała się, że to wyłącznie pozory. Napięte mieście i to, jak raz po raz rozglądała się na boki, mówiły same za siebie.

Zawahała się. Zmierzyła wzrokiem fasadę domu, mając wrażenie, że minęły całe wieki, odkąd ostatni raz przekroczyła jego próg. Warunki, w jakich trafiła tu zaraz po przemianie, nie miały znaczenia, ten moment zresztą wydawał się tak bardzo odległy…

– Eve? – zmartwił się Marco.

Potrząsnęła głową.

– Wejdźmy do środka – rzuciła w zamian, wymijając go. – Tak, to zaproszenie. Możesz wejść, Lano.

– Nawet teraz nie powinnaś rzucać takimi deklaracjami na prawo i lewo – mruknęła wampirzyca, raptownie poważniejąc. – Swoją drogą, zaproszenie już nie jest mi potrzebne. Dopiero co bawiłam się na twoim pogrzebie.

Eveline wzdrygnęła się na te słowa. No, tak…, westchnęła w myślach. Jakby nie patrzeć, była martwa. Dom nie należał już do człowieka.

Wciąż o tym myślała, wślizgując się do środka. Drzwi nie były zamknięte, ale to nie wydało jej się dziwne. W porównaniu do tego, czego doświadczyła w ostatnim czasie, mało co tak brzmiało. Tak przynajmniej sądziła do momentu, w którym poczuła rozchodzące się po ciele ciepło, zupełnie jakby budynek chciał jej w ten sposób zakomunikować, że wciąż była tu mile widziana. Przez chwilę czuła wyłącznie nieopisaną ulgę, choć i ta wydawała się nienaturalna.

Kątem oka zerknęła na Lanę i Marco. Choć wyglądali na spokojnych, Eve zauważyła grymas, który przemknął przez twarz kobiety.

– Coś nie tak? – zapytała, nie mogąc się powstrzymać.

Lana potrząsnęła głową. Ruszyła w głąb pogrążonego w mroku korytarza, czujnie rozglądając się dookoła. Wyraźnie spięła się jeszcze bardziej, zupełnie jakby sądziła, że Drake albo Aurora za moment wyskoczą z cienia i urządzą rzeź.

– Czujecie to, co ja? – Lana obejrzała się przez ramię. Błękitne oczy wydawały się lśnić w mroku. – Coś jak… chłód.

– Nie.

– Obecność – sprostował w tym samym momencie Marco. Eveline spojrzała na niego zaskoczona. – Tak jest odkąd przyszedłem tutaj po raz pierwszy.

– Chyba nie rozumiem – przyznała, choć to nie do końca było tak.

Zwłaszcza teraz rozumiała, co miał na myśli. Możliwe, że czuła to od samego początku, odkąd pierwszy raz przekroczyła próg rezydencji. Za każdym razem czuła przede wszystkim ulgę, zupełnie jakby dom cieszył się z jej obecności. Choć pozornie pusty i zimny, Eveline przynosił przede wszystkim ulgę. Nie miało znaczenia nawet to, że skrywał w sobie zdecydowanie zbyt wiele cieni przeszłości, o której lepiej było nie pamiętać.

Ale właśnie po to tutaj jestem, prawda?

Zawahała się. W gruncie rzeczy wciąż nie miała pewności.

– To głupie, ale kiedy pierwszy raz tutaj wszedłem, miałem wrażenie, że ktoś mnie prowadzi. Zupełnie jakby dom tolerował moją obecność tylko dlatego, że miałem względem ciebie dobre intencje – przyznał po chwili namysłu Marco. – Wtedy, gdy zostawiłem cię w twojej sypialni.

– W mojej… – zaczęła i zaraz urwała, nagle coś sobie uświadamiając. – Mój stary pokój. Nie masz pojęcia, jak bardzo się przeraziłam, kiedy się tam obudziłam.

– Skąd mogłem wiedzieć?

Puściła te słowa mimo uszu. Myślami uciekła do pokrywających ścianę rysunków w kształcie półksiężyca. Machinalnie sięgnęła do szyi, nie pierwszy raz przesuwając palcami po gładkiej skórze. Coś ścisnęło ją w gardle. Sądziła, że pogodziła się z myślą o zgubionym łańcuszku, ale…

Huk wyrwał ją z zamyślenia. Aż podskoczyła, rozszerzonymi oczyma spoglądając w stronę schodów. Zaraz po tym omal nie wyszła z siebie, kiedy Marco przesunął się bliżej, bez ostrzeżenia chwytając ją za ramię.

– Na górze – szepnęła Lana.

Żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Nasłuchiwali w napięciu, bezskutecznie próbując wychwycić czyjąkolwiek obecność. Eveline niemal spodziewała się usłyszeć kroki albo cokolwiek, co świadczyłoby, że na piętrze zaszyła się inna osoba. Odkąd zaprosiła do domu Aurorę, mogła spodziewać się wszystkiego – w tym również tego, że ta udzieliła pozwolenia Drake’owi albo… komukolwiek innemu. Dom nie był już bezpieczny i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Wpijające się w ramię palce Marco jedynie utwierdziły ją w przekonaniu, że gdyby zaszła taka potrzeba, natychmiast by się dematerializowali.

Tyle że kolejne sekundy mijały, poza napięciem nie niosąc ze sobą niczego więcej. Dookoła królowała wyłącznie przenikliwa, głucha cisza. W powietrzu Eveline wyczuła wyłącznie resztki własnego zapachu – odległe i obce, jakby z innego życia. Tak zresztą przecież było.

Odetchnęła. Poruszyła się, szarpnięciem przymuszając Marco do poluzowania uścisku. Zabrał rękę, ale wciąż trzymał się blisko, wyraźnie zaniepokojony.

– Właśnie dlatego chciałam tutaj przyjść. Jest w tym domu coś takiego… – przyznała, jako pierwsza decydując się przerwać ciszę. Własny głos wydał jej się nienaturalnie wręcz głośny, mimo że usiłowała zniżyć go do szeptu. – Potrzebuję odpowiedzi.

Nie była pewna, do kogo skierowała ostatnie słowa. Do domu? Taka myśl wydawała się irracjonalna, a jednak najbardziej właściwa. Eve przestąpiła naprzód, ruszając ku schodom i starając się nie myśleć o cienistych zjawach, które dostrzegła w tym miejscu ostatnim razem. Przez moment mogła wręcz przysiąc, że znów usłyszała dziecięcy śmiech, ale nic nie wskazywało na to, że Marco i Lana doświadczyli podobnego wrażenia.

Niewiele myśląc, popędziła na górę. Ruszyła w głąb korytarza, nasłuchując jakichkolwiek oznak czyjejś bytności. Słyszała przecież, że coś się wywróciło, ale nie miała pewności, w którym miejscu. Jeśli jednak ten dźwięk nie świadczył o obecności intruza…

Drzwi do sypialni rodziców były otwarte. Dostrzegła to już z daleka i zawahała się, czując przenikający ciało chłód. Nie chciała tam wchodzić. Nic nie zmieniło się od czasu, gdy przekroczyła próg pokoju po raz ostatni, nawet jeśli od rozmowy z Bellą przebywanie w tym miejscu przychodziło jej prościej. Z drugiej strony, to właśnie tam znalazła pamiętnik matki i choć nie miała pewności, co to tak naprawdę zmieniło, właśnie ta myśl ostatecznie przekonała Eveline do podjęcia decyzji.

Nic nie zmieniło się od jej ostatniej wizyty. Drzwi szafy wciąż pozostawały uchylone, ale to nie wydało się Eve niczym dziwnym. Nie zamykałam ich… Chyba. Aż za dobrze pamiętała przybycie Michaela i zamieszanie, którego narobił, zaniepokojony stanem Belli. Opuściła wtedy dom w takim pośpiechu, że nawet gdyby chciała, nie zdołałaby przypomnieć sobie szczegółów. Pamiętała jedynie, że w porę zabrała pamiętnik i wyszła, nie mając szansy rozejrzeć się nawet w połowie tak dokładnie, jak mogłaby sobie życzyć.

Tym razem nie było nikogo, kto zdołałby ją powstrzymać. Wyczuła, że Marco i Lana zostali na dole. Rozmawiali o czymś cicho i choć przy odrobinie skupienia mogłaby wychwycić sens poszczególnych słów, nie próbowała tego robić. Tak naprawdę nie miały znaczenia. Ich obecność okazała się wystarczająco kojąca, nawet jeśli ta dwójka nie znajdowała się tuż obok. Jak długo byli wystarczająco blisko, by zdołała się do nich zwrócić w razie potrzeby, Eve mogła przynajmniej udawać, że wszystko w porządku.

Ludzkim krokiem przeszła przez sypialnię. Zamknęła szafę, tym razem nie mając wątpliwości, że w jej wnętrzu nie kryło się już nic, co mogłaby uznać za przydatne. Przesunęła dłonią po wgłębieniach na drzwiczkach, jakby od niechcenia strzepując resztki kurzu. Dywan tłumił jej kroki, więc nawet nie próbowała ostrożnie ich stawiać. Chciała wierzyć, że w rezydencji nie było nikogo, kogo obecności powinna się obawiać.

– Mamo?

Bardziej poruszyła ustami, niż faktycznie wypowiedziała to słowo na głos. Zamarła w oczekiwaniu, przez chwilę świadoma wyłącznie panującej dookoła przenikliwej ciszy. Nawet głosy na dole jakby ucichły, choć to równie dobrze mogło okazać się wyłącznie wrażeniem.

Eveline zawahała się. To nie tak, że spodziewała się odpowiedzi. Nie miała nawet pewności, chciała osiągnąć, ale z drugiej strony…

Och, kogo właściwie próbowała oszukać? Prawda była taka, że dobrze wiedziała, kto czuwał nad nią od chwili powrotu do Haven. Nie chciała przyjąć tego do świadomości, tak jak i wzbraniała się przed prawdą o istotach mroku, ale teraz ucieczka nie miała żadnego sensu.

Przemknęła przez pokój, po czym z lekkością opadła na łóżko. Zacisnęła palce na pościeli, mimowolnie zastanawiając się, czy była tą samą, w której tamtego dnia leżeli jej rodziców. Zaraz zapragnęła się roześmiać, orientując się, że to mało prawdopodobne – mogła się założyć, że policja zabezpieczyła każdy, nawet najdrobniejszy szczegół – ale mimo wszystko… Och, w całym tym szaleństwie taka możliwość wydawała się najmniej niepokojąca.

„Wybranka śmierci nie powinna bać się jej przymiotów” – przypomniała sobie słowa Leliela. Zesztywniała, niemalże spodziewając się znów usłyszeć jego mentalny głos, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Ta myśl należała do niej, w pełni naturalna i niemożliwa do wyrzucenia z głowy. Czegokolwiek nie zarzuciłaby tej istocie, pod tym jednym względem miał rację.

Poruszając się trochę jak w transie, Eveline opadła na materac. Palce mocniej zacisnęła na pościeli, co najmniej zaniepokojona perspektywą leżenia akurat na tym łóżku. Próbując zapanować nad coraz bardziej urywanym oddechem, wbiła wzrok w suficie. Oddychała szybko i płytko, przez chwilę czując się tak, jakby się topiła – albo spadała, choć wcale nie była pewna, czy to lepsza alternatywa.

Tu ich znalazłam…, pomyślała i tyle wystarczyło, żeby jej ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz. Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca, z uporem ignorując pragnienie, by poderwać się na równe nogi i uciec. Na moment zatęskniła za otępieniem, w którym trwała, zdolna zabijać bez cienia strachu i wyrzutów sumienia. Może gdyby poddała się tym dziwnym pragnieniom przed odzyskaniem wspomnień, wszystko byłoby łatwiejsze.

Wbiła wzrok w sufit, usiłując znaleźć coś, czym mogłaby rozproszyć uwagę. Obraz na moment zamazał się przed oczami, jednak prawie natychmiast odzyskał ostrość. Eveline odetchnęła, częściowo uspokojona. Panika ustąpiła i choć dziewczyna miała poczucie, że to kruchy spokój, przyjęła go z wdzięcznością. Balansowała na krawędzi, ale wciąż utrzymywała równowagę. Na dobry początek musiało jej to wystarczyć.

Wyciągnęła przed siebie dłoń, bezradnie sięgając w pustkę. Wpatrywała się we własne rozstawione palce, czując… tylko i wyłącznie rozczarowanie. Nie tego się spodziewała. Nie miała planu, oczywiście, a jednak przychodząc tutaj liczyła, że…

Eve…

Zesztywniała. Obróciła głowę, gotowa przysiąc, że ktoś szeptał jej wprost do ucha, jednak miejsce obok niej okazało się puste. Leżała na łóżku sama, pogrążona we własnych myślach i wspomnieniach, od których przez tyle czasu próbowała uciec. Moment, w którym znalazła rodziców w tym pokoju, nieruchomych i zimnych, zdecydowanie był czymś, co przez całe lata pragnęła wyrzucić z pamięci. Jak w ogóle doszło do tego, że po takim czasie sama leżała w tym łóżku, licząc na odpowiedzi?

Instynktownie spróbowała się podnieść, jednak ciało odmówiło jej posłuszeństwa. W chwili, w której to sobie uświadomiła, spanikowała. Napięła mięśnie, gotowa zacząć się szarpać, ale nie była w stanie. Dotychczas uniesiona ręka ciężko opadła na materac, nagle wydając się ważyć tonę. Eveline miała wrażenie, że napiera na nią jakiś olbrzymi ciężar, kumulując się na piersi i uniemożliwiając zaczerpnięcie tchu. Niemal czuła się tak, jakby jednak miała zacząć spadać, ale nie było żadnej pustki, która mogłaby ją pochwycić. Stała się więźniem własnego ciała, przygwożdżona do materaca łóżka, które już raz stało się cudzym grobem.

Tak zginęli? Czy ja…?

Nie potrafiła dokończyć. Chciała krzyknąć, ale nie zdołała wydobyć z siebie choćby najcichszego westchnienia. Mogła mieć nadzieję, że Marco albo Lana wychwycą panikę bijącą od jej myśli, ale z jakiegoś powodu czuła, że to się nie stanie. Czegokolwiek właśnie doświadczała, było przeznaczone wyłącznie dla niej.

Paraliż senny, upomniała się w duchu. Tak to się nazywało… Prawda?

Chciała w to wierzyć. Pragnęła znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie, choć zarazem samo myślenie o prostej odpowiedzi wydawało się naiwne. Zwłaszcza w tej sytuacji taka możliwość brzmiała co najmniej żałośnie, ale…

– Eveline – usłyszała tuż przy uchu.

Tym razem głos zabrzmiał zbyt prawdziwie, by mogła uznać go za zbłąkaną myśl. Co więcej, okazał się znajomy. Przynosił ulgę, której potrzebowała.

Odetchnęła. Przestała walczyć, w końcu zdobywając się na rozluźnienie mięśni. Mimo obaw, zacisnęła powieki, pozwalając, by otoczyła ją ciemność. Choć wyraźnie czuła cudzą obecność – dotyk na twarzy, ciepło muskającego policzek oddechu… – te nie wywołały w niej niepokoju. Zdawały się właściwe, tak jak w dzieciństwie, kiedy zasypiała we własnym łóżku z poczuciem, że nie ma powodu do obaw. Wtedy, gdy jeszcze pielęgnowała w sobie dziecięcą wiarę w to, że matczyna bliskość w zupełności wystarczy, żeby odpędzić koszmary.

I wystarczyła. Wtedy na pewno…

Teraz też.

Przez chwilę trwała w pustce, próbując jakkolwiek się uspokoić. Panika z wolna ustąpiła i choć ciało wciąż odmawiało Eveline posłuszeństwa, taki stan wydał jej się mniej niepokojący. Zapragnęła zapaść się w pustkę w nadziei, że kiedy odzyska świadomość, dziwne wrażenie ustąpi, jednak wciąż pozostawała nieznośnie przytomna. Na tyle, by wyraźnie wyczuć, jak coś porusza się gdzieś na granicy jej świadomości, jakby miotając na prawo i lewo. Oczami wyobraźni niemal widziała przemykającą przez pokój postać, na dodatek bez wątpienia zdenerwowaną. Spróbowała otworzyć oczy, choć przecież wiedziała, że to strata czas i…

A potem gwałtownie usiadła na łóżku, nagle odzyskując zdolność do ruchu. Błyskawicznie zerwała się na równe nogi, zbyt zaskoczona, by zdobyć się na jakąkolwiek sensowną reakcję. Z trudem łapią oddech, zatoczyła się; chwyciła się za serce, przez chwilę mając wrażenie, że niewiele brakuje, by to wyrwało jej się z piersi.

Co się…?

Potrząsnęła głową. Z wolna wyprostowała się, wciąż zdezorientowana. Z obawą spojrzała na łóżko, dla pewności odsuwając się o kilka kroków, by nie ryzykować… czegokolwiek. Nie miała nawet pewności, jak opisać to, czego doświadczyła zaledwie chwilę wcześniej.

Musiała stąd wyjść – teraz, zaraz. Nie była dumna z tej myśli i nie wątpiła, że za godzinę czy dwie zacznie żałować pochopnej decyzji, ale nie dbała o to. Nie miało znaczenia, że tak naprawdę nie dostała żadnej zadowalającej odpowiedzi. Przez chwilę liczyło się wyłącznie to, żeby jak najszybciej opuścić dom.

W takim przekonaniu trwała do chwili, w której spróbowała się poruszyć. Nie od razu pojęła, skąd brało się dziwne wrażenie, że coś się zmieniło – i to nawet mimo tego, że wciąż wpatrywała się w łóżko. Mimo wyostrzonych zmysłów, potrzebowała kilku kolejnych sekund, żeby pojąć, co tak naprawdę ją zaniepokoiło. Mimo wszystko… Czy pościel od samego początku miała taki kolor? I czy wyglądała na tak porządnie zaścieloną, kiedy Eveline się na nią kładła? Nawet jeśli, nie powinna rozrzucić jej na wszystkie strony, gdy w takim popłochu poderwała się na równe nogi?

O nie, nie, nie…

Wyprostowała się niczym struna, coraz bardziej zaniepokojona. Wtedy dostrzegła kolejną zmianę, nagle pojmując, że już nie czuje w powietrzu gryzącego kurzu. Co więcej, z zewnątrz prawie na pewno słyszała padający deszcz, choć pogoda była względnie znośna, kiedy wychodzili z rezydencji.

A jakby tego było mało, w sypialni znajdował się ktoś jeszcze.

Musiała przycisnąć dłoń do ust, by stłumić okrzyk. Poruszyła się niespokojnie, rozdarta między pragnieniem ucieczki a tym, żeby jednak zostać. Nie widzi mnie…, uświadomiła sobie, ale i tak nie odważyła się na jakikolwiek gwałtowniejszy ruch. Nie miało znaczenia, że gdyby sprawy miały się inaczej, kobieta przy oknie jak nic zwróciłaby uwagę na panikującą dziewczynę, zrywającą się z łóżka.

Eveline mimowolnie pomyślała o nerwowych krokach, które słyszała chwilę wcześniej. Teraz nikt już nie krążył. Znajoma postać stała przy oknie, zwrócona do niej plecami i skupiona na szarudze za oknem. W milczeniu śledziła wzrokiem spływające po szybie strugi deszczu, raz po raz przesuwając dłonią po zaokrąglonym brzuchu. Eve aż za dobrze pamiętała ten gest ze zdjęcia, które widziała w mieszkaniu Danielle, zresztą nie musiała długo myśleć, żeby rozpoznać samą matkę. Tak naprawdę od samego początku liczyła na to, że ją zobaczy, choć spodziewała się co najwyżej błąkającego się po pokojach cienia.

To nie jest wspomnienie… Nie moje.

Coś ścisnęło ją w gardle na samą myśl. Z wahaniem zrobiła krok naprzód, nie odrywając wzroku od pleców Beatrice Night. Ciemne, zmierzwione włosy spływały aż do pasa, tak poplątane, jakby nikt nie rozczesywał ich od kilku dni. Sama Beatrice wyglądała jak duch, na sobie mając tylko prostą białą koszulę nocną. Kiedy Eveline podeszła na tyle blisko, żeby dostrzec jej twarz, przekonała się, że matka wyglądała marnie – blada i z cieniami pod oczami. Jedynie w sposobie, w jaki dotykała brzucha, dało się doszukać jakichkolwiek oznak życia.

Eveline zawahała się. Kiedy to było? Przed czy po tym, jak omal nie straciła dziecka? Jakkolwiek prezentowała się prawda, skoro…

– Och.

Aż wzdrygnęła się, słysząc ciche westchnienie. Beatrice nagle wyprostowała się, wciąż wpatrzona w coś, co znajdowało się za oknem. Na jej bladej twarzy po raz pierwszy pojawiło się podekscytowanie. Chłód i krople deszczu wdarły się do sypialni, kiedy szarpnięciem otworzyła okno, by móc wychwycić się na zewnątrz. Eveline zareagowała instynktownie, pragnąc pochwycić ją za ramię, w obawie przed tym, że matka straci równowagę i jakimś cudem wypadnie.

Nic podobnego nie miało miejsca. Eve wzdrygnęła się, widząc jak jej palce przenikają przez ramię Beatrice, nie napotkawszy żadnego oporu. Wycofała się, z niedowierzaniem potrząsając głową. W tamtej chwili nie potrafiła nawet stwierdzić, którą z nich powinna określić mianem zjawy.

Nie miała czasu się nad tym zastanowić. Odskoczyła, kiedy kobieta w pośpiechu odsunęła się od okna, nie dbając nawet o to, żeby je zamknąć. Niemal biegiem popędziła ku wyjściu, poruszając się zaskakująco żwawo jak na kogoś, kogo ograniczał ciążowy brzuch. Zanim Eveline zdążyła się zastanowić, odziana na biało postać zniknęła na korytarzu.

Niech to szlag.

Popędziła za nią. Śniła czy też nie, przynajmniej wciąż była w stanie poruszać się z prędkością właściwą wampirowi. Odetchnęła, kiedy okazało się, że nie tylko jest w stanie opuścić sypialnie, ale na dodatek Beatrice wciąż znajdowała się w jej zasięgu. Zrównała się z nią na schodach, z obawą spoglądając, jak kobieta zbiega z drewnianych stopni niemal na złamanie karku. Wtedy też zauważyła, że ta była bosa, co jednak nie powstrzymało jej przed ruszeniem prosto do drzwi wejściowych. Jak stała, tak wypadła wprost na deszcz, obojętna na chłód i lodowate strugi, które w kilka zaledwie sekund przemoczyły cienki materiał.

Eveline nie poczuła niczego – ani wilgoci, ani chłodu. Na krótką chwilę wzniosła twarz ku zachmurzonemu niebu, jednak prawie natychmiast skupiła się na powrót na Beatrice. Ogarnęła ją niemoc, kiedy uświadomiła sobie, że nie była w sanie niczego zrobić. Mogła co najwyżej podążać za matką w ulewę i zobaczyć, dokąd to miało ją zaprowadzić, ale…

Cholera, czy nie było nikogo, kto miałby na nią oko? Gdzie podziewali się ojciec, Danielle czy nawet Liam?

Zacisnęła usta. Jeśli opór odziedziczyła po matce, mogła zrozumieć, dlaczego nikogo tutaj nie było.

Popędziła przed siebie, nie chcąc ryzykować, że Beatrice akurat teraz zniknie jej z oczu. I bez oglądania się pojęła, że właśnie zmierzały w stronę pola lawendy. Mimochodem zauważyła, że właśnie tam wychodziły okna sypialni rodziców. Cokolwiek przykuło uwagę kobiety, znajdowało się właśnie tam.

Cokolwiek. Albo ktokolwiek.

W chwili, w której dostrzegła spokojnie stojącą pośród krzewów postać, zrozumiała.

No i jest! Nie wiem jak wy, ale naprawdę uwielbiam taki klimat. Co prawda właśnie znów improwizuję, bo do samego końca nie byłam pewna jak podejść do tematu, ale… jestem zadowolona.

No nic… Jak tam trzymacie się po powrocie do szkoły? Chyba że jest ktoś w podobnej sytuacji do mnie, czyli po prostu pracuje. ;P