Mężczyzna przemówił. Słyszała
jego głos i – kto wie – może jednak powinna go rozpoznać, ale nie potrafiła się
skupić. Poszczególne słowa przemykały przez jej umysł, zlewając się w niezrozumiały
bełkot, którego nawet nie próbowała pojąć.
Najważniejsze
jednak było to, że poczuła się bezpieczna. Ulga spłynęła na Eveline w chwili,
w której drzwi zamknęły się za jej plecami, odcinając ją od nadchodzącego
świtu. Nie wiedziała, co stałoby się, gdyby w porę nie znalazła
schronienia, ale za nic w świecie nie chciała znaleźć się
w świetle.
– … mnie?
Hej?
Głos nie ustawał,
ale poszczególne słowa wydawały się zniekształcone i odległe.
Prawie jakby słuchała źle nastrojonego radia.
Kątem oka
wychwyciła ruch, kiedy mężczyzna stanął tuż przed nią. Napięła mięśnie, kiedy
wyciągnął ku niej ręce. W chwili, w której chwycił ją za ramiona,
ledwo powstrzymała instynktowne pragnienie, by jednym ciosem posłać go na drugi
kraniec korytarza.
Nie miał
broni. I zabrał ją z dworu, ale…
– Eve…
– Zamknij
się.
Na więcej
nie było ją stać. Przełknęła z trudem, próbując pozbyć się ucisku
w gardle. Jej własny głos zabrzmiał dziwnie, w niczym nie przypominając
tego radosnego śmiechu, którego echo wciąż roznosiło się w tamtym
domu.
Mężczyzna
natychmiast zamilkł. Chwilę jeszcze kucał tuż przed nią, nim w końcu
zdecydował się wycofać. Całe szczęście, bo nie była pewna, jak długo
dałaby radę ignorować spoczywające na jej ramionach dłonie. Nawet jeśli
napięcie wynikłe z obawy przed słońcem zniknęło, do głosu doszło coś
zupełnie innego.
Eveline
zacisnęła usta. Kolejny raz miała wrażenie, że jej ciało reaguje
samoistnie; że nie ma kontroli nad odruchami, którym mimowolnie się
poddawała. Jakby tego było mało, znów poczuła głód. Wyostrzone kły pulsowały,
domagając się jakiejkolwiek formy ulgi.
Wbiła wzrok
w plecy nieznajomego. Śledziła każdy jego ruch, kiedy stanął przed
nią i ruszył w głąb mieszkania. Wciąż oczekiwała momentu, w którym
straciłby cierpliwość i jednak pokazał, że chce ją zaatakować. Czekała, aż
sięgnie po broń, tym samym dając Eve przyzwolenie, by się broniła.
Kiedy rzuciła się na tamtych mężczyzn, zabijanie przyszło jej z łatwością,
ale w przypadku tego tutaj… wydawało się niewłaściwe. Przynajmniej
na razie.
Mężczyzna
zniknął jej z oczu, wślizgując się do sąsiedniego
pomieszczenia. Zawahała się, nie od razu decydując stanąć na nogi
i za nim podążyć. Jak bardzo jej ufał, skoro ot tak zostawił
ją samą w przedpokoju? Nawet jeśli nie była mu obca, kto normalny ze
spokojem reagował na widok pokrwawionej, niespokojnej osoby? Zdwoiła
czujność, gotowa założyć, że za zachowaniem nieznajomego krył się jakiś
podstęp.
A jednak
kiedy zajrzała do sąsiedniego pokoju, przekonała się, że jej nieoczekiwany
gospodarz zajęty był sprawdzaniem zasłoniętych okien. Uniosła brwi, widząc
duże, ciężkie kotary – całkowicie czarne i niepasujące do swojskiego
wystroju wnętrza. Nie wyglądały na takie, które wieszało się z kaprysu,
by ozdobić okna. Wręcz przeciwnie.
Kimkolwiek
był ten mężczyzna, najwyraźniej wiedział, co mogłoby się stać, gdyby
znalazła się w blasku dnia. I może rozumiał wiele innych rzeczy,
które dla niej pozostawały zagadką.
– Wchodź
śmiało. Tu jest bezpiecznie, a ty musisz być padnięta.
Drgnęła w odpowiedzi
na te słowa. Na życzliwość, nieznacznie tylko stłumioną przez
coś zupełnie innego, o wiele bardziej pierwotnego: strach. Znała już ten metaliczny
posmak na języku. Mimo wszystko ją zaskoczył, pod wieloma względami
wydając się pozbawiony sensu.
Bał się.
Mogła to zauważyć, nagle pojmując, że mężczyzna przed nią był wręcz
przerażony. Swoboda jego ruchów okazała się grą pozorów. Nawet z odległości
Eve widziała, że drżał, napięciem mięśni zdradzając, ile wysiłku kosztowało go
zachowanie pozorów.
Było coś
jeszcze, również wydając się mówić samo za siebie. Aż za dobrze
słyszała trzepoczące się w piersi nieznajomego serce. Każde kolejne
uderzenie, krążącą w żyłach krew i…
Zamrugał,
próbując wyrwać się z letargu. Nie pomogło, ale przynajmniej
zdołała skupić się na spojrzeniu wpatrzonego w nią chłopaka.
Chłopak…
Właśnie jego nagle w nim zobaczyła. Już nie wydawała się
taki pewny siebie jak w chwili, w której wpuścił ją do domu.
– Powinnam
cię znać? – zapytała wprost.
Nawet jeśli
go zaskoczyła, nie dał niczego po sobie poznać. Wciąż stojąc przy
zasłonach, skinął głową, wysilając przy tym na blady uśmiech.
– Mam na imię
Michael – wyjaśnił takim tonem, jakby w ten sposób wszystko miało stać się
jasne.
Może
powinno. Może naprawdę znalazła kogoś o imieniu Michael, zamieszkującego w domu
naprzeciwko. Może, ale nawet jeśli tak było, Eveline nie potrafią
sobie przypomnieć. Wiedziała jedynie, że mężczyzna ani trochę nie wyglądał
na wytwór wyobraźni – nie w taki sposób, jak cienie i głosy,
które widziała wcześniej.
Wyobrażenia
na pewno nie byłyby w stanie zaspokoić potrzeby wymęczonego
ciała. Nie w ten sposób, co ktoś żywy i…
– Chcesz
usiąść? Wyglądasz bardzo blado. – Nie potrafiła stwierdzić, czy Michael
wypowiedział tylko te słowa, czy może było też coś jeszcze. Nie żeby
w ogóle ją to interesowało. – Mogę przynieść ci coś do picia.
Chcesz?
Nie czekał
na odpowiedź. Zniknął w kolejnym pomieszczeniu, może kuchni, choć nie potrafiła
tego stwierdzić. Wciąż tkwiąc w miejscu, chwilę jeszcze wpatrywała się
w punkt, w którym dopiero co się znajdował, jakby powietrze tam mogło
powiedzieć jej, czego powinna się spodziewać.
Z jakiegoś
powodu Michael wydawał się… wyjątkowo świadomy. Cokolwiek kryło się za tym
stwierdzeniem. Nie miała pewności, czego po nim oczekiwać, ani tym
bardziej czy mu ufała. Nie potrafiła nawet stwierdzić, czy faktycznie
mógł jej zaoferować coś, co mogłaby uznać za praktyczne. Czegokolwiek
faktycznie chciała.
Och, ale przecież
wiedziała. To jedno potrafiła stwierdzić z czystym sumieniem.
To było
niczym impuls. Przemieściła się, błyskawicznie materializując przy drzwiach, za którymi
zniknął Michael. Nie zajrzała do środka, chwilę nasłuchując brzdęku
naczyń i ciężkich kroków przemieszczającego się mężczyzny. Słyszała
bicie jego serca i swój własny oddech – coraz bardziej urywany i nierówny,
prawie jak pulsujący ból, który czuła w wysuniętych kłach.
Czekała.
Nasłuchiwała w gotowości, by stwierdzić, kiedy będzie wracał, a potem…
Nawet nie krzyknął.
Nie miał szans jej odepchnąć, kiedy skoczyła ku niemu, wytrącając z rąk
szklankę w czymś, co na pierwszy rzut oka również przypominało krew.
Poczuła nawet charakterystyczny zapach, gdy naczynie wylądowało na ziemi,
a szkarłatne plamy rozkwitły na dywanie. Ta słodycz ją kusiła, ale okazała się
niczym w porównaniu do tego, co krążyło w żyłach jej niczego
niespodziewającej się ofiary. Eveline aż jęknęła, kiedy kły pokonały opór
skóry, a do gardła spłynęła ciepła, kojąca słodycz. Było dużo
prościej niż wtedy, gdy musiała szarpać się z tamtymi mężczyznami,
mając na uwadze to, że ci chcieli ją skrzywdzić.
Michael
jednak nie walczył. Nie poczuła żadnego oporu z jego strony, gdy
przywodziła go do ściany. Nie wydał z siebie choćby jęku, kiedy
wgryzła się w szyję, ani gdy łapczywie spinała posokę. Nic. Był
niczym bezwładna marionetka, całkowicie podatna woli Eveline. Powinno być jej
to na rękę, a jednak…
Nie, coś tu
nie pasowało. Coś było nie tak, ale…
Mocniej
przywarła do gardła Michaela. Piła łapczywie, mimo obaw nie wyobrażając
sobie, że miałaby tak po prostu się odsunąć. Co z tego, że
nie walczył? Jakie to miało znaczenie, skoro…?
A potem
wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Poczuła się
tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w żołądek. Aż zachłysnęła się
powietrzem, gwałtownie pokasłując i tylko cudem nie krztusząc się
zalewającą gardło krwią. Poluzowała uścisk, a Michael w końcu się
poruszył, natychmiast wykorzystując okazję. Zrobił nawet taki ruch, jakby
chciał ją przytrzymać, kiedy nagle się zatoczyła, ale ostatecznie
tego nie zrobił. Po prostu obserwował, pozwalając żeby ciężko opadła
na posadzkę.
–
Przepraszam – wyszeptał, choć równie dobrze mogła to sobie tylko wyobrazić.
Z jakiegoś
powodu to jedno słowo również sprawiło, że Eve poczuła się tak, jakby
ktoś ją uderzył. Skuliła się, wciąż oszołomiona bólem i targana mdłościami.
Zrozumienie pojawiło się po chwili, kiedy dotarło do niej, że
coś musiało być nie tak z jego krwią, ale i tego nie potrafiła
w pełni zrozumieć.
Co…? I dlaczego…?
Dlaczego ją przepraszał i…?
Chciała się
podnieść. Próbowała walczyć, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwo.
Zdołała jedynie ostrzegawczo warknąć, kiedy mężczyzna pochylił się nad nią.
Choć obraz rozmazywał jej się przed oczami, Eveline widziała, że
przyciskał dłoń do gardła, próbując zahamować sączącą się z rany
krew.
Spróbowała
wyciągnąć przed siebie rękę, gotowa pochwycić go i rozerwać na kawałki,
ale ta okazała się zbyt ciężka. Prawie natychmiast opadła na podłogę.
Michael
potrząsnął głową.
–
Przepraszam, Eve – powtórzył Michael. Zabawne, ale brzmiał tak, jakby
naprawdę było mu przykro. – Zmusiłaś mnie, ale… Hej, nic ci nie będzie.
Zobaczysz, że…
Możliwe, że
mówił coś więcej. Mógł, ale jego słowa zniknęły gdzieś, pozbawione sensu i jakiegokolwiek
znaczenia.
A potem
wszystko zlało się w jedno, kiedy Eveline ostatecznie pochłonęła
ciemność.
Pęknięcie,
pomyślała mimochodem. Nie wiedziała, co to oznacza, ani tym
bardziej dlaczego to jedno słowo przyprawiło ją o dreszcze. Z drugiej
strony…
– Ucieczka
przed prawdą nie sprawi, że ta stanie się łatwiejsza.
Otworzyła
oczy. Nie wiedziała, że w ogóle je zamykała, ale najwyraźniej
musiała to zrobić. Co prawda niewiele zmieniło się, kiedy zatrzepotała
powiekami, przynajmniej początkowo, póki nie uświadomiła sobie, że w mroku
dostrzega zarys drugiej, trwającej u jej boku postaci.
On również
spadał. Mężczyzna, którego znała, choć zdecydowanie nie był Michaelem.
Nawet jeśli wszystko stało się tak szybko, musiałaby oślepnąć, by nie zauważyć
różnicy. Postać u jej boku z powodzeniem mogła określić uosobieniem
samej nocy – i to w najpiękniejszej z możliwych form. Oddech
Eveline na krótką chwilę przyśpieszył, a serce zgubiło rytm, kiedy
podchwyciła spojrzenie niemalże całkowicie czarnych oczu. Gdy do tego
wszystkiego uświadomiła sobie, że mimo niecodziennego położenia, jej towarzysz się
uśmiechał…
Wyciągnęła
rękę. Początkowo nawet tego nie zauważyła, pojmując to dopiero w chwili,
w której pod palcami poczuła delikatny zarost. Natychmiast zapragnęła się
wycofać, ale powstrzymał ją dotyk cudzej dłoni. Sprawił, że poczuła się
jeszcze dziwniej, choć bynajmniej nie dlatego, że w spadającym
mężczyźnie było coś niepokojącego.
Nostalgia.
Gwałtownie
zaczerpnęła tchu. Oczy Eveline rozszerzyły się w geście
niedowierzania, kiedy w końcu sobie przypomniała.
Sen,
poranek i nostalgia.
– To ty…
– wyszeptała bezgłośnie.
Uśmiech
Leliela poszerzył się.
– A to ty –
odpowiedział ze swobodą, nie przestając się uśmiechać. Miała wrażenie,
że w jego spojrzeniu pojawiły się figlarne błyski. – Skoro
formalności mamy za sobą, wróćmy do meritum, moja miła.
– Jakiego
znowu…? – zaczęła, ale demon puścił jej słowa mimo uszu.
– Pośpieszyłem
się, kiedy ostatnim razem nazwałem cię perłą nocy. Dopiero teraz mogę
powiedzieć to z czystym sumieniem – podjął, zdecydowanym ruchem ujmując
Eveline za dłoń. – Z nieśmiertelnością ci do twarzy. Aż żałuję,
że nie mogę powiedzieć ci tego prosto w twarz.
Z równym
powodzeniem mógł mówić do niej w jakimś innym języku. Chciała o coś
zapytać, ale mętlik w głowie jedynie wszystko komplikował. Wciąż spadała,
ale ta kwestia zeszła gdzieś na dalszy plan, wydając się najmniej
irracjonalna w całej tej sytuacji. Eve miała wrażenie, że jej umysł
działa na zwolnionych obrotach, walcząc o uporządkowanie faktów. To,
że część wydawała się przed nią uciekać, odległa i zamglona, niczego
nie ułatwiało.
Ale
pamiętała Leliela. To, że stała z nim nad pęknięciem, słuchając błagań
umarłych. Że już wtedy próbowała coś zrozumieć, zanim… wszystko poszło nie tak.
– Umarłam –
uświadomiła sobie. Powinna być przerażona, a jednak wypowiedziała to jedno
słowo ze spokojem, ot tak przyjmując je do świadomości. – Umarłam
przy tobie. Zabiłeś mnie i…
– Nie zrzucaj
tego na mnie, Eveline – zaoponował demon. – To jedynie sprzyjający
bieg okoliczności, na który nie miałem żadnego wpływu. Niestety –
dodał i wydał się tym szczerze rozczarowany. – Ale wciąż nie jest
za późno. Z radością przyjmę cię pod swoje skrzydła.
Na początku
pomyślała, że to przenośnia – do czasu, aż coś delikatnie musnęło jej ramiona,
skutecznie przyprawiając o dreszcze. Dopiero wtedy w mroku dostrzegła
coś więcej, aniżeli smukłą sylwetkę Leliela. Ledwo widziała skrzydła, całe
czarne i równie eteryczne, co wszystko dookoła. Widziała jak poruszały się
przez pęd powietrza, podczas gdy oboje wciąż zapadali się w pustkę.
Nie rozumiała, dlaczego w takim razie wciąż w tym trwali, skoro mężczyzna
mógł z taką łatwością pochwycić ją i poderwać się do lotu,
ale zdecydowała się o to nie pytać.
Nie
widziała w nim anioła. Nie takiego, którego mogłaby spotkać na malowidłach
i kościelnych rzeźbach. Czerń jego skrzydeł mówiła sama za siebie,
ale… wciąż był piękny. A jakąś cząstka Eveline z uporem do niego
lgnęła.
– To dlatego,
że jesteśmy sobie przeznaczeni. Należysz do mnie, odkąd uratowałem cię po raz
pierwszy.
– Nie rozumiem
– zaoponowała.
Nie
odpowiedział. Wciąż wpatrywał się w nią tymi dwiema kosmicznymi
dziurami. Czuła jego bliskość i kolejne muśnięcia skrzydeł.
Możliwe, że
powinna. Było tak wiele rzeczy, których nadal nie rozumiała, ale…
– Skoro
mnie nie zabiłeś – zaryzykowała, mając dość trwania w ciszy – to znaczy,
że zrobił to ktoś inny. Ktoś inny jest moim stwórcą.
Mogła tylko zgadywać,
czy to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie żeby w ogóle rozumiała
wampiry. Jedynym, czego pozostawała w pełni świadoma, pozostawał głód –
ten sam, który popchnął ją do zaatakowania Michaela, a wcześniej
zabicia tamtych mężczyzn. Już przynajmniej potrafiła nazwać to, co się z nią
działo, chociaż wcale nie czuła się dzięki temu lepiej.
Dlaczego to wydawało się
tak naturalne…? I przerażająco zarazem?
I do kogo
w takim razie tak naprawdę należała…?
– Do mnie.
To nigdy się nie zmieni – warknął Leliel. Po raz pierwszy
coś zakłóciło spokój jego głosu. Eveline niemalże poczuła bijący od demona
gniew i choć nie był skierowany przeciwko niej, w zupełności
wystarczył, by przyprawić ją o dreszcze. – Przyjdź do mnie, a już
nie będziesz musiała się bać. Wróć do domu, najmilsza.
Do domu…
To znaczy gdzie?
Nie
rozumiała. Do diabła, niczego już nie rozumiała! Miała ochotę to wykrzyczeć,
gotowa wręcz błagać tę istotę o wyjaśnienia. Musiał wiedzieć. Zresztą
skoro jej potrzebował, dlaczego po prostu nie przyszedł? Czemu
pozwalał, żeby błądziła w ciemnościach, pozbawiona pamięci i tak bardzo
zagubiona? Czemu nie było go, kiedy próbowała uciekać przed słońcem. Czemu,
gdy ten mężczyzna…?
– Nie skrzywdził
cię. To nie ma teraz znaczenia. – Tym razem demon nawet nie próbował
kryć irytacji. – Przyjdź do mnie, moja miła. Przyjdź i…
– Dlaczego?
– zapytała wprost.
Bardzo szybko
pożałowała tego pytania. Chciała się odsunąć, ale nie była w stanie
– nie, skoro wciąż spadała, całkowicie bezradna i zdana na panującą
dookoła pustkę. Miała wrażenie, że postać Leliela ją przytłacza, napierając ze
wszystkich stron w równym stopniu, co i jego potężne, czarne skrzydła.
Przez
krótką chwilę miała wrażenie, że w ciszę wdarły się głosy. Możliwe,
że od samego początku tam były, ale dotychczas podświadomie je
ignorowała. Słyszała je, jednak nie potrafiła stwierdzić, czego
oczekiwały. „Naucz się słuchać” – przypomniała sobie słowa demona, kiedy
po raz pierwszy stali nad pęknięciem, ale i te w niczym
jej nie pomogły. Jak miała nauczyć się czegoś, czego nawet nie rozumiała?
Wiedziała,
że przez cały ten czas nie spuszczał z niej wzroku. Słowem nie odezwał
się, kiedy zamarła w przerażeniu, wsłuchana w nawołujące z oddali
głosy. Nie zareagował również wtedy, gdy mimowolnie się skuliła,
ledwo powstrzymując się przed instynktownym zakryciem uszu dłońmi, byleby
tylko zagłuszyć coraz głośniejsze wycie. Dźwięk stopniowo przybierał na sile,
atakując nienaturalnie wyostrzone zmysły i powoli zaczynając osiągnąć
poziom, który mogła uznać za bolesny.
Potem
wszystko ucichło – równie nagle, co wcześniej się zaczęło. Wrażenie było
takie, jakby ktoś wcisnął przycisk na pilocie. Głosy ucichły, ale ledwo
byłą tego świadoma.
Dużo
bardziej zainteresowało ją to, że Leliel tak po prostu się uspokoił.
– Wszystko
w swoim czasie – oznajmił cicho, znów łagodny, wręcz nonszalancki. – To naturalne,
że jesteś skołowana, ale… Tak, na wszystko trzeba czasu – przyznał w zamyśleniu.
– Kiedy trwa się przez tyle czasu, bardzo łatwo o tym zapomnieć.
Tym razem
nie odważyła się odezwać. Obserwowała go, w pamięci wciąż mając
echo niespójnych głosów. Wierzyła, że nadal gdzieś tam były – że rozbrzmiewały
wokół nich – ale z jakiegoś powodu już ich nie słyszała.
Leliel
przemieścił się. Przyszło mu to z łatwością, może za sprawą
skrzydeł, a może cały ten świat podlegał jego kaprysom. Eveline
była pewna, że śniła, choć zarazem szczerze wątpiła, by w grę wchodziły
zwykłe nocne majaki. Chodziło o coś więcej, choć wolała się nad tym
nie zastanawiać. To był jeden z tych snów, w których chwila
nieuwagi mogła kosztować ją więcej, aniżeli odrobinę stresu.
– Poszukaj
odpowiedzi, skoro tak bardzo ci na nich zależy. Część już
znalazłaś. Skoro tak, dowiedz się więcej i przyjdź do mnie,
kiedy zapragniesz zrozumienia – wyszeptał, nachylając się w jej stronę.
Poczuła muśnięcie ciepłego oddechu na policzku. Zadrżała, porażona tą
nagłą bliskością. – Uznaj to za taką naszą małą grę.
– Ale…
Zaschło jej w gardle.
Przełknęła z trudem, próbując pozbyć się nieprzyjemnego uścisku. Czuła
jak serce tłucze się w piersi, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz
i uciec gdzieś daleko.
Do kogoś.
Nie Leliela…
– Gdybyś
naprawdę pragnęła być tu ze mną, nie wahałabyś się. Wierzę, że stać cię
na więcej, Eveline – oznajmił ze spokojem demon. – Pamiętasz, co
powiedziałem? Uciekasz przed prawdą.
– To nie tak…
– zaprotestowała, ale na mężczyźnie nie zrobiło to wrażenia.
– Ależ tak.
Nie takiej ciebie pragnę – dodał, mrużąc oczy. Na jego usta powrócił
znajomy już uśmiech. – Czekałem na ciebie tyle czasu, że nie widzę
przeszkód, by poczekać jeszcze trochę. Tak może być nawet zabawniej.
Ucieszę się o wiele bardziej, jeśli sama do mnie przyjdziesz.
Chciała
zaprotestować. Oznajmić mu, że przecież tutaj była i go potrzebowała. Że
właśnie przeczył wszystkiemu, co wcześniej zasugerował – temu, że należała do niego
– ale…
Ale to nie było
tak.
Nostalgia
zniknęła. Pozostał strach i coraz silniejsze poczucie, że wszystko było
nie tak. Oczywiście, chciała wrócić do domu, jednak… szczerze
wątpiła, by miała odnaleźć go u boku tego mężczyzny.
Był ktoś
jeszcze. Ktoś, kogo bardzo potrzebowała i…
Kto…?
– Sama
widzisz – westchnął Leliel, nie odrywając wzroku. – Ale to w porządku.
Skoro tak wolisz, śnij dalej, Eveline. Trwaj w iluzji tyle, ile sobie
zażyczysz.
Pstryknął
palcami. Widziała to wyraźnie – prosty, płynny gest, który jednak
wystarczył, by zakłócić całą stworzoną we śnie rzeczywistość. Leliel
znikł, rozpływając się w powietrzu niczym mgła. Znów była sama, otoczona
przez ciemność i nadal spadając, ale to już nie miało znaczenia.
Odetchnęła,
kiedy zniknął jej z oczu. Tylko na chwilę, bo prawie natychmiast
sparaliżowała ją myśl o tym, że ją tu zostawił. Gdzieś w oddali
znów usłyszała głosy, te jednak okazały się równie ulotne, co i skrzydła
demona. Słuchanie ich nie bolało, choć Eveline nadal nie potrafiła
ich zrozumieć.
Prawie jak
wtedy… Jak wtedy, gdy kroczyła tamtym ciemnym korytarzem, otoczona przez szepty
i płomienie, i…
Gdzie
wtedy poszłam? Do kogo…?
Nie
wiedziała.
W następnej
sekundzie sen ostatecznie się rozpłynął, uwalniając Eveline ze swoich objęć.
Natychmiast poderwała się do siadu, prostując niczym struna.
Otworzyła
oczy.
Także tego. Ktoś pamięta Michaela? Jakieś teorie co do tego, co właśnie się stało? O drugą część rozdziału nawet nie pytam, chociaż praktycznie pisała się sama. :D
Nowa oprawa graficzna dodała mi energii, żeby pisać. Wydaje mi się, że obecne okładki oddają wszystko to, co chciałam, więc no. A tymczasem do napisania, kochani!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz