Została sama. To stało się
oczywiste w chwili, w której wyczuła jak obecność Castiela wycofuje się
i gaśnie. Początkowo nie była pewna, co to oznacza, ale skoro
wciąż mogła wyczuć więź ze stwórcą, nabrała pewności, że ten po prostu
pozostawał poza jej zasięgiem. Mogła tylko zgadywać dlaczego, ale to na dłuższą
metę okazało się mało istotne.
Oddalenie się
od hotelu i wciąż przeszukujących okolicę łowców, przyszło Eveline z łatwością.
Instynkt zrobił swoje i choć jakaś cząstka Eve aż rwała się do tego,
żeby się posilić, potrzeba przetrwania okazała się silniejsza. Czuła,
że tym razem pokonanie ich mogłoby się okazać problematyczne. Z czasem
zresztą dopadło ją zmęczenie i pojęła, że zbliżał się świt. Nie miała
pojęcia, co stałoby się, gdyby jednak zaryzykowała ze spotkaniem światła dnia,
ale postanowiła tego nie sprawdzać.
Problem
polegał na tym, że nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić. Maszerowała
bez celu, otoczona przez drzewa i świadoma wyłącznie narastającego
znużenia. Wątpiła, żeby schronienie się między gałęziami albo na leśnej
ściółce wchodziło w grę, nawet jeśli gęstwina okazała się wystarczająco
gęsta, by zapewnić cień. Eveline nie chciała znajdować się na zewnątrz,
kiedy nadejdzie dzień, raz po raz walcząc z natarczywą myślą, że
wtedy wydarzy się coś bardzo złego.
Co mam
robić?, posłała myśl w pustkę.
Doczekała się
wyłącznie przejmującej ciszy. Jej umysł nie natrafił na czyjąkolwiek
obecność – ludzką lub… cóż, mniej. I chociaż ta świadomość powinna
wydać się Eveline kojąca, jedynie rozbudziła w niej kolejne
wątpliwości.
Gdyby
przynajmniej miała pewność, jak wrócić do domu, w którym schroniła się
za pierwszym razem, wszystko stałoby się prostsze. Początkowo miała
nawet nadzieję, że w jakiś cudowny sposób znów się tam znajdzie,
dokładnie jak wcześniej, ale nawet kiedy zatrzymała się, zamknęła oczy i spróbowała
przypomnieć sobie szczegóły pogrążonego w mroku salonu, po uniesieniu
powiek wciąż tkwiła pośród drzew. Wraz z rozczarowaniem uderzyła ją
frustracja i coraz silniejsza świadomość, że wciąż nie mogła poczuć się
bezpiecznie. Nie tutaj.
Zacisnęła
dłonie w pięści, przez chwilę bliska tego, żeby uderzyć nimi w pień
najbliższego drzewa. Powstrzymała się z trudem, nie chcąc robić
niepotrzebnego hałasu. Okolica może i wydawała się opustoszała, ale Eveline
i tak wolała nie ryzykować. Zdążyła przekonać się, że w ciemnościach
potrafiło czaić się więcej, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się
wydawać. Jeśli tylko przypomniałaby sobie jeszcze, co to oznaczało…
Jakby w odpowiedzi
na te myśli, usłyszała śmiech. Początkowo wydał jej się zbyt odległy
i cichy, by zwróciła na niego uwagę – majaczył gdzieś na granicy
świadomości, niczym dawno zapomniane, wyparte z pamięci wspomnienie.
Dopiero kiedy rozbrzmiał ponownie, Eve niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła, prostując się
niczym struna. Wzdrygnęła się, bynajmniej nie z zimna. Chłód
pozostawał jej obojętny, a jednak mogła przysiąc, że temperatura w ułamku
sekundy spadła o kilka znaczących stopni. Cienie wydłużyły się, bardziej
nieprzeniknione i jakby żywe, choć rozsądek podpowiadał Eveline, że to nie powinno
mieć miejsca.
Tyle że
naprawdę słyszała dziecięcy śmiech. Już nie rozbrzmiewał w jej głowie,
ale gdzieś obok, zbyt prawdziwy, by mogła uznać go za wytwór
wyobraźni. Błyskawicznie obejrzała się, ale za sobą nie dostrzegła
nikogo ani niczego, nawet spłoszonego zwierzęcia. Wstrzymując oddech,
zamarła w oczekiwaniu, niespokojnie nasłuchując, jednak dookoła zapadła
głucha cisza.
A potem
wychwyciła kroki.
Ktoś
przebiegł za jej plecami, tak blisko, że aż całą sobą poczuła obecność.
Poczuła przemykające wzdłuż kręgosłupa dreszcze. Znów usłyszała śmiech i wtedy
nabrała przekonania, że należał do dziecka.
Tym razem
zawahała się, na moment zamierając i niespokojnie spoglądając w ciemność
przed sobą. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby się poruszyć – bardzo
powoli, prawie jak w transie. Niemalże spodziewała się zobaczyć
znajome już cienie, prawie jak te, które obserwowała w opustoszałym
salonie, jednak nic podobnego nie miało miejsca.
W zamian
zamarła, wpatrzona wprost w puste, całkowicie czarne oczy.
Dziewczynka
przystanęła zaledwie kilka metrów od niej. Stała spokojnie, dłoń
wspierając na pniu pobliskiego drzewa. Jej spojrzenie przypominało
dwie czarne dziury, zwłaszcza że czerń tęczówek objęła również białka.
Poplątane włosy częściowo przysłoniły bladą twarz, nieregularnymi falami
opadając na ramiona. Choć na sobie miała czarną sukienkę, ubranie
wydało się Eveline eteryczne, tak jak i cała postać.
I imię…
Gdzieś w pamięci zamajaczyło imię, które…
– Vi –
wyszeptała bezgłośnie.
Na ustach
dziecka pojawił się uśmiech, ten jednak okazał się pod każdym
względem niepokojący. Jeden rzut oka na wykrzywione wargi sprawił, że
zapragnęła się wycofać.
– Robi się
jasno – zauważyła cicho dziewczynka. – Potrzebujesz pomocy, Eve?
Zadrżała.
Zrobiła krok w tył, tylko dzięki refleksowi nie potykając się
o wystający korzeń. Sama również uchwyciła się pnia, nie odrywając
wzroku od przyczajonej tuż przed nią postaci. Niespokojnie obserwowała
Violett, próbując zrozumieć, czego właśnie doświadczała. Wiedziała jedynie, że
nie powinno jej tutaj być; nie powinna przed nią stać i rozmawiać.
Nie, skoro…
Postać na schodach.
Raz po raz staczająca się po stopniach, coraz niżej i niżej…
i…
Dość.
Ale wizja
nie chciała zniknąć, równie żywa, co i obecność tej istoty. Eveline
zacisnęła powieki i gwałtownie zassała powietrze, próbując się uspokoić.
– Tutaj
jest wejście. Nie widać go na pierwszy rzut oka, ale jeśli
przyjrzeć się dokładniej… – Vi urwała. – Pośpiesz się, zanim zrobi się
jasno.
Dlaczego?
Jednak
Eveline nie odważyła się zadać tego pytania na głos. Wciąż
tkwiła w bezruchu, przez chwilę świadoma wyłącznie swojego urywanego,
przyspieszonego oddechu i bawiącego się liśćmi wiatru. W duchu
odliczała kolejne sekundy, całą energię wkładając w odsunięcie od siebie
wspomnienia spadającej raz po raz postaci. Nie chciała jej widzieć;
nie chciała znów przeżywać tego samego – obserwować jak Violette znów i znów
stacza się na sam dół, dokładnie jak wtedy, gdy…
Otworzyła
oczy. Kiedy w panice spojrzała przed siebie, przekonała się, że znów
tkwiła sama pośród drzew.
Z
niedowierzaniem potrząsnęła głową. Śniła? A może jednak niekoniecznie?
Niczego już nie była pewna, nie pierwszy raz mając wrażenie, że
kroczyła gdzieś na granicy zdrowego rozsądku, w każdej chwili mogąc
go utracić. Balansowała, tylko cudem wciąż utrzymując równowagę, mimo że i
to przychodziło jej z coraz większym trudem.
Niespokojnie
powiodła wzrokiem dookoła, ale już nigdzie nie widziała Vi. Próbując
zdusić w sobie niepokój, przestąpiła naprzód, ludzkim krokiem pokonując
odległość dzielącą ją od miejsca, w którym dopiero co zobaczyła
zjawę. Przykucnęła, chcąc przyjrzeć się ziemi, choć wyostrzone zmysły
jasno dały jej do zrozumienia, że nie znajdzie śladów
czyjejkolwiek bytności. Powietrze okazało się czyste, bez choćby
śladu charakterystycznej dla krwi słodyczy. Również ziemia okazała się nienaruszona,
jeśli nie liczyć skrytego między zaschniętymi liśćmi obiektu, który…
– Och.
Drżącymi
palcami ujęła wysłużony sznur. Zaintrygowana, szarpnęła za znalezisko.
Wszelakie myśli uleciały z jej głowy w chwili, w której zdołała
otworzyć niewielką, dobrze zamaskowaną klapę. Eveline natychmiast poderwała się
na równe nogi, rozszerzonymi oczyma spoglądając wprost w ziejącą u
jej stóp ciemność. Myśl o tym, że miałaby w nią wkroczyć, wydała się
co najmniej niepokojąca, ale…
Niedługo
zrobi się jasno.
Nerwowo
przygryzła dolną wargę. Skrzywiła się, czując krew w ustach, kiedy
wyostrzonym kłem naruszyła skórę.
Nie dając
sobie czasu na wątpliwości, pośpiesznie wślizgnęła się do otworu.
Napięła mięśnie, czekając na jakiekolwiek oznaki tego, że popełniła błąd.
Niemalże spodziewała się znajomego uczucia spadania – prawie jak wtedy,
gdy dryfowała w ciemnościach, zapadając w pustkę – jednak nic
podobnego nie miało miejsca. Pod stopami prawie natychmiast poczuła
pewny grunt, a kiedy oczy przywykły do gęstszego niż do tej pory
mroku, do Eveline dotarło, że najwyraźniej jednak znalazła bezpieczne
miejsce… Na tyle, na ile było to możliwe w przypadkowym, znalezionym
w środku lasu podziemnym schronie.
Wyciągnęła
przed siebie dłonie, próbując oszacować dostępną przestrzeń. Gdziekolwiek się
znalazła, ukryta komora okazała się klaustrofobicznie mała. Eve
przemieściła się ledwo o krok i skrzywiła, uderzając kolanem o coś,
w czym finalnie rozpoznała metalową ramę łóżka. Zaskoczona, dokładnie
sprawdziła znalezisko, jedynie utwierdzając się w przekonaniu, że jak
najbardziej wyczuwa zakurzony, pozbawiony pościeli materac. Nie znalazła
niczego więcej, nawet okrycia, ale to nie miało znaczenia. Przecież i tak go
nie potrzebowała.
Nad sobą
widziała wejście i powoli jaśniejące niebo. Chcąc nie chcąc sięgnęła
ku górze, by chwycić za sznur i ponownie zapieczętować otwór.
Skrzywiła się, czując opadające na twarz drobinki ziemi. W chwili, w której
całkowicie odcięła się od zewnętrznego świata, poczuła się niemal
jak w grobie i to mimo świadomości, że w każdej chwili swobodnie
mogłaby się wydostać.
Eveline
odetchnęła. Z westchnieniem oparła się o ścianę, po czym osunęła się
na ziemię, z jękiem ukrywając twarz w dłoniach. Pomyślała, że powinna
przenieść się na łóżko, ale tak naprawdę było jej wszystko
jedno. Mimo dającego się we znaki zmęczenia, nie wyobrażała sobie, że
miałaby tak po prostu zasnąć. Nie tu. Nie po tym jak
Vi…
Potrząsnęła
głową. Nie chciała o tym myśleć.
Spróbowała się
rozejrzeć, czujnie wodząc wzrokiem poprzez rozstawione palce, ale nawet
mimo wyostrzonych zmysłów w ciemnościach nie dostrzegła niczego.
Chciała wierzyć, że była sama i że w najbliższym czasie nikt nie pojawi się
w tym miejscu. Gdyby przynajmniej wiedziała, co o tym sądzić, zwłaszcza
że kryjówkę zasugerował jej ktoś, kogo przecież nie miała prawa
spotkać. Nie tak po prostu, choć w ostatnim czasie Violett
wydawała się ją prześladować.
Albo oszalałam.
To bardziej prawdopodobne.
Skrzywiła się
na tę myśl. Wspomnienie zmarłej przyjaciółki okazało się równie
mgliste, co i wszystko obrazy dotyczące Aurory. Eveline nawet nie próbowała
weryfikować, ile z tego, co działo się w jej głowie, miało
jakikolwiek związek z prawdą.
Na dobry
początek musiała przeczekać do zachodu słońca. Perspektywa spędzenia kolejnych
kilkunastu godzin pod ziemia nie brzmiała zachęcająco, ale jaki
miała wybór? Co prawda samo miejsce wciąż wzbudzało w Eve wątpliwości, ale z drugiej
strony… Wydawało się bezpieczne. I ani trochę nie wyglądało jak
przypadek. Kryjówka z trudnym do wyparzenia wejściem, przystosowana
pod osobę, która nie potrafiła znaleźć się w świetle dnia?
Nie, to ani trochę nie brzmiało jak zrządzenie losu. Ile osób
trafiło tutaj przed nią? I ile takich miejsc w takim razie oferowało
tak dziwne miejsce, jakim było Haven?
Odchyliła głowę.
Zamknęła oczy, choć w ciemnościach nie czyniło to żadnej
różnicy. Myśli wciąż wirowały, mieszając się ze sobą i skutecznie
utrudniając skupienie na czymkolwiek.
A potem –
choć naprawdę próbowała odpędzić od siebie zmęczenie – umysł Eveline
ostatecznie się poddał, zapadając w pustkę.
Obudziły ją szepty albo niepokój
– sama nie potrafiła stwierdzić. Te pierwsze zresztą zniknęły, ledwo tylko otworzyła
oczy, nagle odkrywając, że już nie siedziała zwinięta pod ścianą w jakiejś
ciemnej komórce. Kiedy pierwszy szok minął, do Eveline dotarło, że leżała
na trawie, a przestrzeń dookoła zapewniała dużo więcej swobody.
Błyskawicznie
poderwała się do pionu. Serce rozpaczliwie zatrzepotało się w piersi
i nic nie wskazywało na to, żeby zamierzało odzyskać rytm. Eveline
spodziewała się pustki i znajomego już uczucia spadania, jednak i to
nie miało miejsca. Grunt pod stopami okazał się stabilny, tak jak
i otaczająca ją rzeczywistość. Co więcej, kiedy zdołała się skupić na tyle,
by rozejrzeć się dookoła, miejsce wydało jej się znajome. Niczym
odległe wspomnienie, ale jednak.
Powinna
zaniepokoić się widokiem grobów, ale nic podobnego nie miało
miejsca. Obecność cmentarza przyjęła ze spokojem, nagle znajdując usprawiedliwienie
dla cichych, choć wszechobecnych głosów. Pragnęła im odpowiedzieć, ale nie miała
pojęcia jak. Czegokolwiek od niej oczekiwali, to wciąż pozostawało
poza jej zasięgiem.
Polana nie była
duża, ale w porównaniu do podziemnego pokoju wszystko wydawało się
lepszą alternatywą. Granice cmentarza wyznaczały gęsto rosnące drzewa, te
jednak wydawały się zbyt ciche i nienaturalne. Nie było wiatru.
Niczego, co świadczyłoby o czyjejkolwiek obecności, a jednak Eveline
była gotowa przysiąc, że coś spoglądało na nią z ciemności. Bezpieczniej
było na polanie, zwłaszcza że tę zalewał łagodny blask księżyca. I przed
spojrzeniem w niebo, nabrała pewności, co zobaczy, ale i tak na moment
wstrzymała oddech, widząc przypominający olbrzymi uśmiech, srebrzysty sierp.
Instynktownie
uniosła dłoń do szyi, ale palcami natrafiła wyłącznie na gładką
skórę. Przez moment poczuła się rozczarowana, chociaż nie potrafiła
stwierdzić dlaczego
Zgubiłam
go…
– To piękne
miejsce – usłyszała i tyle wystarczyło, by sprowadzić ją na ziemię.
Z jakiegoś powodu glos Leliela ani trochę jej nie zaskoczył. –
Spokojne.
– To cmentarz
– zauważyła przytomnie.
Kiedy
odszukała go wzrokiem, odkryła, że jednak pominęła coś istotnego. Nie miała
pojęcia, jakim cudem wcześniej nie dostrzegła górującej nad okolicą
kapliczki, choć ta znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów od miejsca,
w którym stała. Uniosła brwi, wymownie spoglądając na stojącego w wejściu
mężczyznę. Tym razem nie dostrzegła ani czarnych skrzydeł, ani niczego
niepokojącego, ale i tak nie potrafiła spojrzeć demonowi w twarz.
Coś w ujmującym uśmiechu, który jej posłał, przyprawiło Eveline o dreszcze.
To musiał
być sen. Kolejny, w który ingerował, chociaż nie potrafiła określić
jego intencji. Przez moment miała ochotę ostentacyjnie odwrócić się i ruszyć
w stronę lasu, ale ostatecznie się na to nie zdobyła. Chciała
tego czy nie, obawiała się, że w tym miejscu to on rozdawał
karty. Co więcej, coś w widoku tego miejsca rozbudziło w niej
ciekawość.
Z wolna
ruszyła ku Lelielowi. Wciąż się uśmiechając, wyprostował się, jakby chcąc
podkreślić to, że na nią czekał.
– Wybranka
śmierci nie powinna bać się jej przymiotów – zauważył niemal
pogodnym tonem. – Zwłaszcza w twojej sytuacji, najmilsza.
– Mojej
sytuacji… – powtórzyła w zamyśleniu. Nie rozwinął tej myśli, choć po cichu
liczyła, że jednak to zrobi. Westchnęła w duchu, ale zdecydowała się
nie naciskać. – Widziałam już to miejsce. Nie pamiętam kiedy,
ale na pewno.
– Ach… –
wyrwało się Lelielowi. Zachęcająco wyciągnął ku niej dłoń. – Jakby ci to wytłumaczyć…
Pamiętasz naszą rozmowę o styku światów? – zapytał, ale nawet nie czekał
na odpowiedź. – Przenikasz oba. Robiłaś to od początku, choć
dopiero teraz w pełni przynależysz również tutaj.
Z
niedowierzaniem potrząsnęła głową. „Tutaj”, czyli gdzie? Czy była
martwa? Na swój sposób na pewno. Co prawda to wciąż niczego nie wyjaśniało,
ale…
Odsunęła od siebie
te myśli. Wciąż brakowało jej informacji, by wysnuć jakąkolwiek
sensowną teorię. Styk światów, nieustające szepty i dające Eve we znaki
poczucie pustki – to wszystko musiało być ze sobą powiązane, ale wciąż
nie potrafiła stwierdzić w jaki sposób. Miała wrażenie, że patrzyła
na kawałki układanki, które zarazem do siebie pasowały, jak i wykluczały się
wzajemnie. Wciąż czegoś brakowało, ale nie miała pojęcia, gdzie szukać
brakującego elementu.
Zerknęła na wyciągniętą
ku niej dłoń, ale nie zdecydowała się jej chwycić. Nawet jeśli
go tym uraziła, nie dał niczego po sobie poznać.
– Jestem
tutaj, żebyś dalej mógł mnie zwodzić? – rzuciła bez przekonania. Ponad
jego ramieniem spróbowała zajrzeć do wnętrza kaplicy. – Jeśli to ma
być jakaś chora gra…
– Ależ skąd
– obruszył się. – Wręcz przeciwnie. Czy wiesz, co to za miejsce?
Potrząsnęła
głową. Najwyraźniej tego się spodziewał, bo bez chwili wahania usunął
się, by zrobić Eveline przejście. Z pewnymi obawami przekroczyła
próg, z największą ostrożnością stawiając kolejne kroki. Wciąż czuła się
tak, jakby grunt w każdej chwili mógł usunąć jej się spod stóp. W obawie
wyczekiwała momentu, w którym zacznie spadać – tak jak za pierwszym
razem, zdana co najwyżej na obecność Leliela.
Nic
podobnego nie miało miejsca. Zamiast w nicość, wkroczyła do chłodnego,
zakurzonego wnętrza. Na pierwszy rzut oka przypominało niewielki kościół,
pełne prostych, drewnianych ławek, w których jednak nikt od dawna nie zasiadał
– warstwa kurzu mówiła sama za siebie. Ostrożnie kroczyła po kamiennej
posadzce, mimo starannie stawianych kroków mając poczucie, że porusza się zbyt
gwałtownie i głośno. Dźwięk odbijał się echem od kamiennych
ścian, nieprzyjemnie zwielokrotniony.
Czuła, że
Leliel podąża za nią, choć on dla odmiany kroczył całkowicie bezgłośnie.
Eve powstrzymała się od obejrzenia na demona, choć instynkt stanowczo
protestował przed zwracaniem się do potencjalnego zagrożenia plecami.
Z drugiej, gdy ta istota miała ją zaatakować, już dawno by do tego
doszło. W jakiś pokrętny sposób Eveline wiedziała, że do pewnego
stopnia mogła mu zaufać.
Przed sobą
dostrzegła niewielkie wzniesienie ołtarz. Była w połowie drogi, kiedy
ciemność rozproszył łagodny blask płomieni. Eveline wzdrygnęła się, z zaciekawieniem
spoglądając na ustawione po obu stronach świece. Najwięcej dostrzegła
przy samym ołtarzu, starannie ustawione pomiędzy kwiatowymi kompozycjami. Wtedy
też zorientowała się, że w powietrzu unosił się przyjemny kwiatowy
zapach, który ostatecznie utożsamiła ze słodyczą róż. Okazała się o wiele
przyjemniejsza niż dominująca w okolicach domu lawenda.
Piękne i czerwone.
Jak krew, uświadomiła sobie, wpatrzona w delikatne płatki.
Jednak to
nie zdobiony ołtarz okazał się najbardziej interesujący. Zrozumiała
to w chwili, w której zwróciła spojrzenie ku olbrzymiemu, wypełnionemu
kolorowymi szkiełkami oknu. Witraż na moment przysłonił wszystko inne,
staranny i piękny, pełen detali, co do których wątpiła, że mogłyby
wyjść spod ludzkiej ręki. Dostrzegła wyraźnie odcinającą się na tle
pociemniałego nieba kobietę – rudowłosą i piękną, odzianą w czarną
suknię. Również tam Eveline dostrzegła kwiatowe motywy; wijące się róże
i kolce, wydające się sięgać ku trenowi sukni piękne istoty, zupełnie
jakby chciały ją pochwycić.
A potem dostrzegła,
że kobieta z nabożną czcią wznosiła dłonie ku nocnemu niebu – wprost do górującego
nad nią sierpa księżyca. Wpatrując się w srebrzysty kształt,
Eveline w oszołomieniu pomyślała, że prawdziwy satelita jakimś cudem
uplasował się w tym samym miejscu, idealnie pokrywając z jego szklanym
odpowiednikiem.
Zastygła,
porażona pięknem tego zjawiska. Ta kobieta, to miejsce, słodycz kwiatów…
–
Przepiękna, prawda? – usłyszała spokojny, niezwykle łagodny szept. Zesztywniała,
czując muśniecie cudzych dłoni na ramionach. Leliel znajdował się tuż
za nią, szepcąc wprost do ucha, ale nie próbowała go odepchnąć. –
Oto i mroczna matka, królowa nocy… Błogosławiona przez ciemność Lilith –
wymruczał, a do jego głosu wkradła się czułość.
Przyjęła
jego słowa w milczeniu. Serce zatrzepotało jej w piersi,
ale tym razem nie za sprawą leku. Do Eveline dotarło, że
czuła przede wszystkim podekscytowane – coraz silniejsze, równie niejasne, co i emocje,
których doświadczała za każdym razem, kiedy spotykała się z Lelielem.
Tym razem nostalgia wydała jej się uzasadniona, zwłaszcza kiedy znów
spojrzała na srebrzący się sierp księżyca. Gdyby tylko wiedziała,
co tak naprawdę oznaczał i dlaczego wydawał się aż taki istotny…
Bezwiednie zacisnęła
dłonie w pieści. Spróbowała poluzować uścisk, ale ciało nie rwało się
do współpracy. Ostatecznie musiała zmusić się do tego, by oderwać
wzrok od witraża i chociaż obejrzeć się przez ramię. Zdołała
podchwycić błysk w oczach stojącego tuż obok, uśmiechającego się Leliela.
– Opowiedz
mi. Wiem, że chcesz.
Wydawał się
tylko na to czekać. Natychmiast przestąpił naprzód, wymijając ją i wyciągając
rękę. Uniosła brwi, kiedy skłonił się w nieco teatralny sposób, ale
nie skomentowała tego nawet słowem. Miała wrażenie, że tylko w przypadku
tej istoty to mimo wszystko miało prawo wyglądać swobodnie, nie komicznie.
Tym razem
chwyciła go za dłoń, pozwalając, by podprowadził ją bliżej ołtarza.
Ostrożnie weszła na podwyższenie, patrząc pod nogi, by nie ryzykować
potknięcia się.
– Opowiedz…
– Leliel uśmiechnął się w pozbawiony wesołości sposób. – To byłoby
proste, gdybym wiedział od czego zacząć. W tym przypadku, moja droga,
ciężko wskazać początek – przyznał, przesuwając dłonią po podbródku. –
Aczkolwiek w porządku… Chyba mam jeden pomysł.
W chwili, w której
dostrzegła niebezpieczny błysk w czarnych oczach, szybko zorientowała się,
że jego metody zdecydowanie nie miały przypaść jej do gustu.
Emm… Okej, mnie nie pytajcie. :D Popłynęłam i mi z tym dobrze. I, o mój boru, w końcu mogłam swobodnie wpleść we wszystko Lilith. Czekałam na to długo, tak naprawdę od samego początku. Także no, bawię się świetnie, a najbliższy rozdział będzie przełomowy. Co więcej, postaram się napisać go do niedzieli, a więc szóstej rocznicy tej historii. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz