4/20/2022

☾ Rozdział XXV

Marco

Wiedział, że okłamał Bellę. W zasadzie próbował oszukać przede wszystkim samego siebie, jednak skutek okazał się równie marny, a może nawet gorszy. Sądząc po zaangażowaniu tej dziewczyny, ona przynajmniej mu wierzyła. A może przede wszystkim chciała wierzyć, że naprędce zorganizowane obrzędy przyniosą komukolwiek ulgę.

To tak nie działało i Marco wiedział o tym aż za dobrze. Och, po pochowaniu niemal całej rodziny, nie spodziewał się niczego wyjątkowego w tej kwestii. Ulga nie ustępowała, żal magicznie nie znikał, a umysł nie stawał się ani trochę łaskawszy.

Jakby tego było mało, stojąc w cieniu i obserwując powoli wyludniający się cmentarz, Marco poczuł się jeszcze gorzej niż do tej pory. Nie widział powodu, żeby wraz z zebranymi cisnąć się w niewielkiej kapliczce. Nie miał ochoty spoglądać na zamkniętą trumnę – nie ze świadomością, że w środku i tak nie było ciała. Jednocześnie nie wyobrażał sobie, że mógłby nie przyjść, przez co po cichu zazdrościł Liamowi obojętności. Może gdyby również potrafił odciąć się od wszystkiego i wszystkich, nie czując przy tym wyrzutów sumienia, wszystko stałoby się prostsze.

Pogoda okazała się równie niewdzięczna, to jednak nie powstrzymało mieszkańców Haven przed zgromadzeniem się w jednym miejscu. Marco skrzywił się, mimowolnie zastanawiając, jaki mieli w tym cel. Mógł wyobrazić sobie reakcję Eveline, zwłaszcza że zauważył, że zdecydowanie nie należała do najbardziej towarzyskich osób na świecie. Nie żeby go to dziwiło, zważywszy na to, co tak naprawdę budziło zainteresowanie miejscowych. Możliwe, że tak właśnie działały małe miasta, gdzie ludzie znali siebie nawzajem o wiele lepiej, niż by wypadało.

Gdyby wiedzieli…

Ale czasami życie z daleka od prawdy potrafiło okazać się błogosławieństwem. W tym przypadku z pewnością.

W którymś momencie rozpadało się na dobre, ale nie ruszył się z miejsca. Jakby od niechcenia oparł się o pień rosnącego na skraju cmentarza drzewa, obojętnie obserwując okolicę. W pobliżu nie wyczuł niczego niepokojącego, ale właśnie tego się spodziewał. Szanse na to, że akurat tu miałby wparować jakikolwiek demon, wydawały się niewielkie. Nawet gdyby w trumnie faktycznie spoczywało ciało, taka Eveline była wszystkim absolutnie zbędna.

Wtedy dotarło do niego, że konflikt tak naprawdę dobiegł końca, przynajmniej w kwestii tego, co tyczyło się tej dziewczyny. Niemal roześmiał się na tę myśl – w pozbawiony wesołości, gorzki sposób. Och, to wszystko? Całe zamieszanie tylko po to, żeby dziedziczka Nightów spoczęła pod stertą gruzów, a jej imię zostało symbolicznie wyryte na tablicy upamiętniającej jej rodziców? Taki koniec jakiegokolwiek rodu wydał się Marco jeszcze bardziej przykry niż to, co spotkało większość jego pobratymców. Zbyt smutny, prosty i ostateczny.

Kiedy Eveline wróciła do Haven, w świecie nieśmiertelnych zawrzało. W pamięci wciąż miał słowa Lany i poczucie, że powinien zrobić wszystko, byleby zapewnić tej dziewczynie bezpieczeństwo. Wciąż nie miał pojęcia, czego tak naprawdę oczekiwał Leliel i co stało się tamtego dnia w domu Drake’a, ale to już nie miało znaczenia. Eve odeszła, pozostawiając masę pytań, żalu i kilka złamanych serc. Nic więcej.

Poraziła go bezwartościowość tej śmierci.

Nic się nie zmieniło. Żadnych zwycięzców, żadnych przegranych. Trwali w marazmie, który ciągnął się wystarczająco długo, by wszyscy zaczęli mieć go dość.

Zaledwie kilka metrów dalej żałobnicy wyszli na deszcz. Marco uciekł wzrokiem gdzieś w bok, nie chcąc obserwować odzianej w czerń procesji, powoli zmierzającej ku grobowcowi Nightów. W tamtej chwili nie czuł niczego, ale to nie wydawało się właściwe. Chociaż pustka okazała się znajoma, Marco wolałby, żeby zniknęła. W gruncie rzeczy nawet gniew wydawał się lepszą alternatywą, ale i na to nie potrafił się zdobyć. Wygodna wymówka w postaci zrzucenia winy na Castiela, również nie wchodziła w grę.

Mógł tylko zgadywać, gdzie teraz podziewał się jego brat. Przepadł, nie pierwszy raz zresztą, ale Marco nie potrafił mieć do niego pretensji. Może to oznaczało, że upadł na głowę, ale tak naprawdę kwestia obwinienia Castiela o cokolwiek przestała wchodzić w grę w chwili, w której po raz ostatni zobaczył Katerinę. Czekała zbyt długo – tego jednego był pewien i ta jedna myśl dręczyła go za każdym razem, kiedy przypominał sobie ten moment. Zupełnie jakby tych kilka słów, które zamienili z niedoszłą bratową, mogło wszystko wytłumaczyć i jakkolwiek usprawiedliwić.

W tamtej chwili nie potrafił stwierdzić, który z nich musiał czuć się gorzej: on ze swoją pustą trumną, czy może Castiel, który…

Och, to oczywiste… Czyż nie?

Tyle że wcale takie nie było. Nie dla niego i to mimo poczucia, że relacja jego i Eve pozostawała o wiele bardziej krucha, mniej jednoznaczna. Cóż, na pewno w porównaniu z latami, które spędzili ze sobą Katerina i Castiel, ale…

A jednak bolało równie mocno. W końcu stracił swoją lilan.

Nie ruszył się z miejsca, jedynie biernie obserwując przemykających przez cmentarz ludzi. Rodzinny grobowiec Nightów znajdował się dalej, przez co Marco nie mógł dostrzec go ze swojej pozycji, ale to wydawało się właściwe. Tak naprawdę wcale nie chciał brać udziału w tej szopce, przynajmniej w towarzystwie tych wszystkich nic nieznaczących ludzi. Gdzieś tam były Lana i Bella, ale mimo poczucia powinności i kilkukrotnego mentalnego nawoływania tej pierwszej, nie zmienił decyzji. Kiedy do tego wszystkiego okazało się, że na cmentarzu pojawił się Caine, Marco tym bardziej wolał unikać konfrontacji. Zrobienie zamieszania na pogrzebie jedynie wszystko by skomplikowało, zwłaszcza że zdecydowanie nie miał nastroju na zabawę w uprzejmości.

Czas wydawał się ciągnąc w nieskończoność, choć w rzeczywistości wystarczyło raptem kolejnych dwadzieścia minut, by wszystko dobiegło końca. Ludzie rozeszli się w pośpiechu, nie chcąc i tak naprawdę nie mając powodów, żeby tkwić na deszczu. Jedynie co bardziej zawzięci pozwolili sobie na dłuższą kontemplację i kolejną bezwartościową modlitwę, ale nic ponadto.

W gruncie rzeczy po wszystkim Marco spodziewał się zastać przy grobie co najwyżej dwie konkretne osoby.

Marco, rozbrzmiał po raz wtóry mentalny głos Lany.

Tym razem coś w jej tonie przekonało go, żeby odpowiedzieć. Kiedy zareagował na majaczącą na granicy jego świadomości obcą myśl, odkrył, że jego przewidywania się sprawdziły, przynajmniej do pewnego stopnia.

Gdzie Bella?, rzucił w odpowiedzi, prostując się i w końcu ruszając przed siebie.

Caine zabrał ją do domu. Nie protestowała, więc chyba się dogadali, wyjaśniła niechętnie. Chyba źle to zniosła, więc…

W roztargnieniu skinął głową, na moment zapominając, że Lana nie mogła go jeszcze zobaczyć. Co prawda najprostszym rozwiązaniem wydawała się dematerializacja, ale nie widział powodu, żeby ryzykować akurat w tym miejscu i na tak krótkim dystansie. Gdyby ktoś go zauważył…

A potem po prostu potrzebował tych kilku dodatkowych chwil i spaceru deszczu. Chociaż tyle, zwłaszcza że nie miał pewności, jak powinien zachowywać się przy Lanie. Udawanie, że pogrzeb cokolwiek ułatwiał, nie wchodziło w grę, zresztą wampirzyca znała go zbyt dobrze. Może i trzymał się z daleka od towarzystwa, ale nie izolował się na tyle, by wyeliminować wszystkie przypadkowe spotkania na korytarzu czy w kuchni. Spojrzenia, które mu wtedy rzucała, mówiły same za siebie.

Wiedział, że nie zamydli jej oczu pogrzebem i zapewnieniami, że dzięki temu lepiej poczuje się lepiej. Lana najpewniej doskonale wiedziała, że miał w tym jeden cel: ucięcie potencjalnych plotek. Ludzie prędzej czy później zaciekawiliby się nieobecnością dziewczyny, a to mogłoby niepotrzebnie namieszać.

Marco chciał mieć dodatkowo pewność, że informacja obiegnie również ten drugi, skryty w cieniu świat. Po co ktokolwiek miałby polować na Eveline, skoro ta spoczywała na cmentarzu? Co prawda w tym wypadku sfabrykowanie cudzej śmierci brzmiało jak najsłabsza z możliwych zagrywek, ale nie dbał o to. Dlaczego miałby, skoro stan trumny nie zmieniał najważniejszego: tego, że nikt nie miał dziewczyny odnaleźć?

Wciąż o tym myślał, kiedy wyczuł ruch tuż przed sobą. Poderwał głowę w chwili, w której Lana zmaterializowała się tuż obok, bezceremonialnie obejmując go ramionami. Zatrzymał się gwałtownie, w zaskoczeniu pozwalając na to, żeby przywarła do jego torsu. Przez chwilę widział wyłącznie aureolę złotych włosów – oklapniętych i ociekających deszczem, ale wciąż znajomych.

– Mogłaś poczekać w środku – zauważył cicho.

Nie odpowiedziała. Po prostu tam stała, obejmując go w sposób wystarczająco zdecydowany, by nie próbował jej odsuwać. Potrzebował chwili, żeby odwzajemnić uścisk, choć zrobił to bardziej z powinności niż faktycznej potrzeby. Lana nie należała do wylewnych, zresztą tak jak i on, przez co sytuacja, w której go stawiała, wydała się nagle… nienaturalna.

– Marco.

Spojrzał na nią w roztargnieniu. Była od niego niższa i drobniejsza, nawet mimo wysokich obcasów. Zadarła głowę; jej błękitne oczy wydawały się przenikać go na wskroś, na dodatek w sposób, który ani trochę nie przypadł mu do gustu.

Skinął głową, zachęcając ją do tego, żeby mówiła. Chociaż próbował, nie zdołał powstrzymać się przed odwróceniem wzroku.

– Nie rób tak – obruszyła się Lana. Poruszyła się w jego ramionach, gwałtownie odsuwając. Stanęła tuż przed nim, wyprostowana i wyraźnie poruszona.

– Jak?

Chociaż wciąż nie patrzył wprost na nią, mógł sobie wyobrazić wyrzuty w jej spojrzeniu. Zaczerpnęła powietrza, jak nic gotowa w końcu wyrzucić z siebie wszystko, co dręczyło ją od tamtego dnia – tu, na środku cmentarza, w ulewnym deszczu – ale ostatecznie tego nie zrobiła. To nie było do niej podobne.

– Porozmawiaj ze mną – poprosiła w zamian i zabrzmiało to niemal łagodnie. – Mówię poważnie. Sądzę, że…

– Mogłabyś na razie mnie zostawić? – wypalił, bez zastanowienia wchodząc jej w słowo.

Chociaż wcale nie chciał, jednak przeniósł na nią wzrok. Zauważył, że spoglądała na niego z nieskrywanym niepokojem, w sposób jednoznacznie sugerujący, że nie zamierzała spełnić jego prośby. Mógł się tego spodziewać, ale tym razem upór Lany nie był mu na rękę.

Dobrze wiedział, że się o niego martwiła. Gdyby sprawy miały się inaczej, on również bez wahania zrobiłby wszystko, żeby podnieść ją na duchu. Och, już przez to przechodzili – blisko wiek wcześniej, ale i tak pamiętał to aż za dobrze. Nie wątpił, że ona również, zwłaszcza że w jej przypadku sprawy miały się w znacznie bardziej skomplikowany sposób. Gdyby miał porównywać, musiałby oddać tej dziewczynie sprawiedliwość i przyznać, że przez pewien czas potrzebowała pocieszenia dużo bardziej od niego. To, że w tamtym okresie broniła się przed tym z równym uporem, pozostawał sprawą drugorzędną.

Westchnął, ledwo tylko pomyślał o tym ostatnim. Wtedy również z uporem próbował nakłonić ją do rozmowy, choć sposób odmowy w przypadku Lany był… dużo bardziej wymowny. Ciskanie przedmiotami z pewnością mógł za takie uznać.

– Proszę – dorzucił pośpiesznie. Przestąpił naprzód, w pojednawczym geście układając obie dłonie na ramionach wampirzycy. Otworzyła usta, ale Marco nie zamierzał sprawdzać, jakich argumentów planowała użyć do uzasadnienia odmowy. – Porozmawiamy w domu. Potrzebuję godziny.

– Mogę zaczekać – zaoferowała pośpiesznie.

Powstrzymał się od wywrócenia oczami.

– W domu – powtórzył z naciskiem. – Daj spokój, to Castiel ma w zwyczaju znikać.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem, wciąż nieprzekonana. Miał wrażenie, że zdecydowanie zbyt długo mierzyła go wzrokiem, jakby szukając dowodów na to, że próbował ją okłamywać.

– Dobra. – Przez jej twarz przemknął cień. – Tylko się pospiesz. Po godzinie zacznę cię szukać – zapowiedziała nieznoszącym sprzeciwu tonem.

– Zabrzmiało jak groźba – ocenił i prawie udało mu się uśmiechnąć.

Gniewnie zmrużyła oczy.

– To jest groźba, Marco Salvador – mruknęła w odpowiedzi. A potem coś w jej spojrzeniu i tonie złagodniało, kiedy dodała: – Po prostu się martwię. Mam dziwne przeczucia, okej?

Skinął głową. Chociaż silił się na zachowanie neutralnego, względnie spokojnego wyrazu twarzy, coś w słowach Lany sprawiło, że poczuł się nieswojo. „Daj cygance centa, a prawdę ci powie” – przypomniał sobie słowa Castiela, jednak sam nie potrafił zdobyć się na podobną nutę cynizmu. Stojąca przed nim kobieta zbyt wiele razy udowodniła, że wszystkie plotki na temat jej wyjątkowej intuicji były prawdziwe.

Lana wciąż spoglądała na niego z wyraźną rezerwą, ale najwyraźniej wyczuła, że nie doczeka się żadnej dodatkowej reakcji. Chwilę jeszcze tkwiła w miejscu i Marco zaczął się nawet obawiać, że właśnie zmieniła zdanie, ale zanim zdążył jakkolwiek zareagować, wampirzyca rozpłynęła się w powietrzu. Pozostał tylko padający deszcz, znaczący miejsce, w którym dopiero co stała.

Odetchnął, choć wcale nie poczuł ulgi. Godzina? Wątpił, by do tego czasu przygotował się na jakąkolwiek rozmowę, ale wątpił, żeby miał wybór. Już nie, ale tym zamierzał przejmować się później. W najgorszym wypadku jednak miał wyprowadzić Lanę z równowagi, zresztą nie po raz pierwszy. Może gdyby uciął dyskusję, ciskając w ścianę jakimś niewinnym aluzję, zrozumiałaby aluzję.

W normalnym wypadku może nawet poczułby się rozbawiony tą myślą.

Tym razem nic nie powstrzymało go przed dotarciem do grobowca Nightów. Okazał się o wiele mniejszy niż przycmentarna kapliczka, ale Marco i tak poczuł się dziwnie przytłoczony jej wymiarami. Drzwi wciąż były otwarte, ale wampir i tak nie odważył się przekroczyć progu. Nie od razu, przez chwilę tkwiąc w miejscu i po prostu wpatrując się w wejście. Chociaż wiedział, że nie napotka żadnej bariery, nie ruszył się nawet o krok. Zupełnie jakby między nim a znajdującymi się wewnątrz grobami powstała jakaś niewidzialna ściana.

Oczywiście, ta myśl sama w sobie wydała się idiotyczna. Potrzebował zaproszenia do budowli, które zamieszkiwał ktoś żywy, ale w tym wypadku…

Przestąpił naprzód, niemalże do samego końca spodziewając się napotkać opór. To było głupie, ale silne pragnienie. Chociaż od początku wiedział, że nic go nie zatrzyma, kiedy w końcu znalazł się w niewielkim grobowcu, poczuł się niemal rozczarowany.

Już od progu uderzył go zapach świeżych kwiatów, wymieszanych z krwią żałobników. Skrzywił się, czując nieprzyjemne pulsowanie kłów. Trop wciąż był żywy i intensywny, mimo że w okolicy nie wyczuwał żywej duszy. Wszyscy rozeszli się zaraz po zakończeniu uroczystości, pozostawiając po sobie kolorowe wieńce i łagodnie palące się świece. Wszystkie złożono przy właściwym grobie, choć pośród kwiatów Marco nie od razu dostrzegł marmurową płytę. Dopiero kiedy potrącił butem jej krawędź, nabrał pewności, że podszedł tak blisko, jak tylko było to możliwe.

W milczeniu powiódł wzrokiem dookoła. Chociaż Nightowie okazali się dość majętni, by spocząć we własnym mauzoleum, wnętrze okazało się bardzo proste. Pomijając grób i upamiętniającą całą trójkę zmarłych tablicę, wampir nie dostrzegł niczego więcej. Prawie udało mu się uśmiechnąć, nie tyle z rozbawienia, co w przypływie frustracji. Gdyby miał coś do powiedzenia, w ten sam sposób wyglądałoby miejsce, w którym spoczywała jego rodzina – bez zbędnych ozdobników, symboli i płaczących aniołów, które i tak nie były nikomu do niczego potrzebne.

Dla pewności starannie zamknął za sobą drzwi, nim ruszył się z miejsca. Ostrożnie krocząc między zniczami i wieńcami, znalazł dojście do tablicy. Przesunął palcami po wyżłobionych literach, mimochodem zauważając, że przy okazji dopisywania nowych, ktoś pokusił się o poprawę tych, które zapisano dwadzieścia lat wcześniej. Beatrice i William Night zmarli jednego dnia – w urodziny córki, jak nagle sobie uświadomił, ledwo tylko przeniósł wzrok na najniżej dopisane nazwisko. Poczuł się dziwnie, patrząc na imię Eveline, opatrzone datą narodzin i śmierci; tej drugiej skąd inąd błędnej, bo poprzedzającej uroczystości raptem o cztery dni.

Cóż, musiał improwizować. Zrzucenie wszystkiego na wypadek samochodowy było proste i nie budziło większych wątpliwości. Przy odpowiedniej kwocie nawet brak ciała nie robił problemu, choć po wszystkim Marco i tak namieszał starannie zmienił wspomnienia tych, którzy przygotowywali trumnę. Pieniądze bywały skuteczne, ale na pewno nie aż eliminowały niebezpieczeństwa tak skutecznie, jak odpowiednio uszczuplona pamięć.

Świetna robota, zadrwił.

Tak naprawdę zrobił wszystko, co z formalnego punktu widzenia powinien. Teraz stał pośród tych wszystkich kwiatów w miejscu, w którym tylko teoretycznie pochowano kobietę, którą kochał, nie czując absolutnie niczego. Gniew odszedł, żal również, choć na swój sposób wydawał się właściwy i kojący. Została wyłącznie pustka i bijący od ścian mauzoleum chłód. Nic ponadto, choć to też nie powinno go dziwić, skoro tak naprawdę niczego nie oczekiwał.

Raz jeszcze przesunął wzrokiem po wyrytych na tablicy nazwiskach, mimo że już po pierwszym razie zdążył wszystkie zapamiętać. Dopiero po chwili zwrócił uwagę na inne, zatarte już nieco litery, częściowo przysłonięte przez jeden z bardziej okazałych wieńców.


Trwaj tylko w słońcu, bo nic pięknego nie rośnie w ciemności.


Tym razem nie powstrzymał się od parsknięcia. Jego głos zabrzmiał dziwnie w opustoszałym mauzoleum, zbyt głośny i niewłaściwy. Marco instynktownie przesunął się ku wyjściu, nagle czując się niemalże jak intruz, choć przecież nie było nikogo, kto mógłby go wyprosić.

Trwaj w słońcu, pomyślał z niedowierzaniem. Gdyby to było takie proste! Co w takim razie mieli powiedzieć ci, którzy zostali skazani na wieczną noc? Co prawda podejrzewał, że Friedrich von Schiller nie musiał zastanawiać się nad podobnymi dylematami, kiedy wygłaszał podobne słowa, ale i tak nie potrafił wyrzucić ich z głowy. Tego, że właśnie on mógł okazać się mrokiem, który poprowadzić Eve wprost do grobu, również.

Tyle że to nie było tak! Uratował ją. Zrobił wszystko, co tylko się dało, zresztą gdyby nie zainterweniował, już dawno byłaby martwa – i to najpewniej nie zdając sobie sprawy dlaczego. Może i ostatecznie po prostu odwlekali w czasie to, co nieuniknione, ale mimo wszystko…

Wycofał się. Ruszył ku wyjściu, wytrącony z równowagi bardziej niż mógłby się spodziewać. Dotychczasowy spokój znikł, wyparty przez uczucia, które podświadomie starał się trzymać z daleka. Po latach wampirzego życia wiedział, jak wyciszyć emocje. Co zrobić, żeby trzymać je na dystans; w jaki sposób nie czuć i…

Tyle że to nie działało.

Zaklął pod nosem, bezgłośnie, ale nawet to wydawało się niewłaściwe. Na moment zamarł, nerwowo zaciskając dłonie w pięści i próbując się uspokoić. Wyjście na deszcz nagle wydało się rozsądnym posunięciem, zwłaszcza że później obiecał Lanie rozmowę. Nie chciał, żeby widziała go w takim stanie – gdzieś na granicy, gotowego ciskać się na prawo i ledwo. Niezależnie od tego, czy w ten sposób przekonałby ją, żeby jednak dała mu spokój, nie zamierzał na to pozwolić.

Gdyby to tak działało… Gdyby tylko…

Ledwo zarejestrował skrzypnięcie drzwi. Początkowo nie zareagował, dopiero po kilku kolejnych sekundach pojmując, że szum padającego deszczu przybrał na sile. Przez mieszankę ludzkiej krwi i kwiatów przebił się jeszcze jeden zapach, dość charakterystyczny, by Marco nabrał pewności, że należał do wampira. Kiedy do tego wszystkiego podchwycił zarys smukłej, bez wątpienia kobiecej sylwetki, pomyślał nawet, że Lana straciła cierpliwość i jednak po niego przyszła, ale… to nie było tak.

Ktoś przystanął w progu. Drobna postać zawahała się – blada, ociekająca deszczem i nieufna. Zrobiła taki ruch, jakby zamierzała się wycofać, ale – Dzięki ci, mroczna matko! – nie zrobiła tego. Po prostu tam stała, spoglądając wprost na niego i…

Nie… To nie tak. Nie tak…

Marco potrząsnął głową. Sam również zamarł, milczący i niespokojny, w napięciu czekając aż wzrok zacznie z nim współpracować. Coś było nie tak, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, a jednak…

A może jednak walczył z emocjami zbyt długo i teraz zamierzały się na nim zemścić.

– Ty przecież nie… – wyrwało mu się.

Jego głos zabrzmiał dziwnie, zbyt drżący i zachrypnięty. Zwłaszcza w panującej ciszy wydawał się nienaturalny.

Postać w drzwiach poruszyła, nagle spłoszona. Zanim Marco zdążył się nad tym zastanowić, przestąpił naprzód, w niemalże desperackim geście wyciągając przed siebie dłoń.

– Z-zaczekaj… Eveline, proszę!

Kobieta zamarła, a potem powoli się odwróciła.

Ojej, co ja mogłabym powiedzieć? Po pierwsze, wybaczcie małe obsunięcie w czasie. Obiecywałam przed świętami, ale pochorowałam się (w zasadzie wciąż się zbieram) i wyszło jak zawsze. Ostatecznie rozdział powstawał w bólach, bo nie tykałam klawiatury od blisko tygodnia, ale koniec końców udało mi się skończyć.

A po drugie, proszę o wybaczenie końcówki. Wynagrodzę to czymś ładnym w kolejnym, to mogę obiecać. :D

Mam nadzieję, że wasze święta były dużo lepsze, szczególnie jeśli chodzi o zdrowie. Z mojej strony wszystkiego dobrego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz