5/10/2022

☾ Rozdział XXVI


Marco

Podchwycił jej spojrzenie. Zielone oczy wydały mu się zbyt duże i ciemniejsze niż zazwyczaj, ale to nie miało znaczenia. Nie, skoro wciąż tu była – tak blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki…

– Eveline – powtórzył bezgłośnie.

Bał się poruszyć. Miał wrażenie, że jeśli pozwoli sobie na zbyt gwałtowny ruch, jednak ją spłoszy. Marco wpatrywał się w nią czujnie, gotów przysiąc, że chwila nieuwagi wystarczy, żeby rozpłynęła się w powietrzu. Niczym mgła albo duch, którym najpewniej była.

Och, ewentualnie oszalał. To też wydało mu się prawdopodobne, ale nie poczuł się z tym źle. Jeśli w ten sposób umysł próbował radzić sobie z żalem…

Nie, to nie tak.

Wciąż pełen wątpliwości, uważnie zmierzył dziewczynę wzrokiem. Kiedy pierwszy szok minął, w końcu zdołał skupić się na podsuwanych przez zmysły bodźcach. Może się nie znał, zwłaszcza że daleko było mu do nekromanty, ale nie sądził, by jakikolwiek umarły tak spazmatycznie chwytał powietrze. Wyraźnie słyszał jej oddech, wystarczająco cięży, żeby pojął, że mogłaby się obawiać. To i krążącą w żyłach krew, choć ta okazała się inna niż wcześniej. W wystarczająco charakterystyczny sposób, by do Marco powoli zaczęło docierać, co tak naprawdę się wydarzyło.

Przestąpił naprzód. W odpowiedzi na jego ruch, Eveline gwałtownie cofnęła się o krok, omal nie tracąc równowagi, kiedy napotkała schody. Skrzywiła się i napięła mięśnie, ale nie zdecydowała się na ucieczkę. Wciąż tam stała, wpatrując w niego z równie wielkim zainteresowaniem, co i on w nią.

– Powinnam cię znać – oznajmiła ni stąd, ni z owąd.

Jej głos zabrzmiał dziwnie w panującej ciszy. Wydawał się zbyt głośny i nieco wyższy, jednak – co najważniejsze – pod każdym względem wydał się Marco prawdziwy. A może po prostu nade wszystko chciał, żeby tak było.

Zignorował jej słowa, nie chcąc zastanawiać się nad ich znaczeniem. Nie dbał o to, co się za nimi kryło – szok, strach czy jeszcze coś innego. To wszystko mogło zaczekać, zwłaszcza że… naprawdę tutaj była.

Eveline poruszyła się, prostując niczym struna i czujnie wodząc wzrokiem po krypcie. Zamarł, kiedy zrobiła krok w jego stronę, przez chwilę sam niepewny, czego się spodziewać – tego, że jednak zamierzała uciec, zaatakować albo…

Nie zrobiła tego. W zamian przemknęła tuż obok, tak blisko, że niemal otarli się ramionami. Pozwolił jej na to, wciąż z uwagą wodząc za nią spojrzeniem. Obserwował, jak z największą ostrożnością kroczyła pośród kwiatów i zniczy, skupiona na pamiątkowej tablicy w samym centrum. Marco zawahał się, przez chwilę zastanawiając nad tym, czy powinien coś powiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy. W efekcie oboje trwali w pełnej napięcia ciszy, przerywanej jedynie przez dobiegający z zewnątrz, stłumiony szum padającego deszczu.

– Och… – Eve wyciągnęła rękę ku nagrobku. Delikatnie przesunęła palcami po wyżłobieniach, układających się w rodowe nazwisko. – No, tak… – wyrwało jej się.

Nie brzmiała na zaniepokojoną. Głos miała spokojny, inny niż wcześniej. Wcale nie sprawiała wrażenia poruszonej tym, że właśnie stała przed rodzinnym grobem, na dodatek takim, na którym zapisano również jej imię, zupełnie jakby podobne doświadczenia były czymś najnormalniejszym na świecie.

Nie poruszyła się, kiedy zmaterializował się tuż za nią. Poruszając się trochę jak w transie, ostrożnie ułożył obie dłonie na jej ramionach, w końcu decydując się na dotyk. Chciał czegoś więcej – przygarnąć ją do siebie i więcej nie puszczać – ale na dobry początek musiało wystarczyć. Chociaż tyle, nawet gdyby jednak miała okazać się snem.

Wyczuł, że się wzdrygnęła, ale nie próbowała się odsuwać. Wciąż tam stała, jak urzeczona wpatrzona w kwiaty i tablicę.

– Eveline? – wykrztusił, próbując skupić jej uwagę.

– Hm?

Nie odwróciła się. Przez myśl Marco przeszło, że sytuacja była pod każdym względem groteskowa. Jak inaczej miał wyjaśnić to, że właśnie stał z rzekomo zmarłą dziewczyną nad jej własną mogiłą?

Nawet jak na wampirze standardy to wydało mu się zbyt nadzwyczajne.

– Jak…?

Potrząsnął głową. Zbyt wiele pytań wydało mu się równie adekwatnych, co i za mało ważnych, by zadać je w pierwszej kolejności. Mętlik w głowie nie ułatwiał, zresztą tak naprawdę wampir wcale nie chciał wiedzieć. Jeśli czegoś nauczył się w nieśmiertelnym życiu, to zdecydowanie tego, że pewnych odpowiedzi bezpieczniej było nigdy nie usłyszeć.

Nic pięknego nie rośnie w ciemności… – Szept Eveline wyrwał go z zamyślenia. Wciąż wpatrywała się w tablicę. – Pamiętam te słowa. Jestem pewna – oznajmiła i zabrzmiało to tak, jakby próbowała przekonać przede wszystkim samą siebie. Jej ramiona zadrżały. – I ciebie… Pamiętam ciebie, Marco.

– Nie rozu…

Nie dokończył.

To były ułamki sekundy. W normalnym wypadku nie miałby najmniejszego problemu, żeby przewidzieć jej ruchy. Gdyby miał do czynienia z kimkolwiek innym, zdołałby bez trudu zareagować i w razie potrzeby zejść potencjalnemu przeciwnikowi z drogi. Tym razem jednak nie ruszył się nawet o krok, pozwalając, by Eveline bez jakiegokolwiek ostrzeżenia skoczyła w jego stronę. Jej ramiona owinęły się wokół niego, kiedy zarzuciła mu je na szyję. Poczuł bliskość drugiego ciała, przez chwilę sam nie potrafiąc stwierdzić, które z nich w rzeczywistości się trzęsło. To nie miało znaczenia.

Ciepły oddech owiał jego policzek. Eveline przesunęła się jeszcze bliżej, jakby chcąc nabrać pewności, że dzieląca ich odległość zniknie całkowicie. Bez słowa przygarnął ją do siebie, przez moment czując się prawie jak wtedy, gdy szlochała w jego ramionach na krótko po tym, jak opowiedział jej o Rebekah. Sęk w tym, że Marco nie mógł pozbyć się wrażenia, że tym razem to ona potrzebowała pocieszenia.

I była tutaj. Naprawdę miał ją obok, na dodatek żywą i…

– Błądziłam w ciemności – wyrzuciła z siebie na wydechu. Jej głos wciąż brzmiał dziwnie, zdławiony i jakby odległy. Gorączkowy szept kogoś, kto wyraźnie się czegoś obawiał, choć Marco mógł tylko zgadywać, co to tak naprawdę oznaczało. – Znów i znów. Nie wiem, jak długo i dlaczego… dlaczego zapomniałam, ale… – Urwała. Kiedy odchylił ją w swoich ramionach, by przyjrzeć się bladej twarzy, przekonał się, że energicznie potrząsała głową. – To nie ma sensu.

– Eve…

– Nie powinnam zapomnieć czegoś takiego. Nie powinnam, ale… – Znów urwała. Dla pewności bardziej stanowczo chwycił ją za ramiona, nie chcąc ryzykować, że nagle spróbuje mu się wyrwać; że zniknie. – Ale teraz jestem pewna, że cały czas szukałam ciebie. Jak mogłam się nie zorientować? Cały czas…

– To już nie ma znaczenia – oznajmił, bezceremonialnie wchodząc jej w słowo.

Oczywiście, że to nie było takie proste. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie chciał się nad tym zastanawiać. Nie w tym miejscu, trzymając ją w ramionach i wciąż nie rozumiejąc, co się wydarzyło. To mogło poczekać, choćby na bardziej sprzyjające warunki, zresztą szczerze wątpił, żeby w takim stanie Eveline mogła mu cokolwiek wyjaśnić. Najważniejsze jednak wydało się Marco to, że naprawdę mógł zabrać ją do domu.

Z tym, że Eve najwyraźniej sądziła inaczej. Prychnęła, jakby urażona tym, że jej przerwał. Nie próbował protestować, kiedy odsunęła się, stanowczo oswabadzając z jego uścisku. Instynktownie przesunął się, chcąc mieć pewność, że blokuje dojście do drzwi na tyle, by powstrzymać ją, gdyby spróbowała rzucić się do ucieczki, ale to okazało się zbędne. Dziewczyna nawet nie spojrzała na drzwi, całą uwagę wydając się poświęcać tylko i wyłącznie jemu.

– Nie ma znaczenia? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Do cholery, umarłam! I chyba tracę zmysły! – jęknęła i zaraz skrzywiła się, słysząc zwielokrotnione przez ściany krypty echo. Tym razem odtrąciła jego ręce, kiedy spróbował jej dotknąć. – Nie skończyłam jeszcze! Ja… nie skończyłam – dodała, tym razem o wiele ciszej. – Próbuję ci wyjaśnić… Ale to takie skomplikowane i… Niech to szlag.

Ukryła twarz w dłoniach. Przez chwilę słyszał wyłącznie jej przyspieszony oddech, zbyt urywany i drżący. Tym razem powstrzymał się przez próbą dotyku, choć to okazało się wyzwaniem.

Dla pewności zacisnął dłonie w pieści i wsunął je za plecy.

– Możemy porozmawiać później. W lepszym miejscu – zaczął, ostrożnie dobierając słowa. Czuł się trochę tak, jakby próbował okiełznać dzikie, zapędzone w kozi róg zwierzę. – Jesteś skołowana. I z pewnością wyczerpana. To normalne… To wszystko jest normalne.

Znów miał wrażenie, że kłamie, ale nie dbał o to. Tak naprawdę wcale nie chciał zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę stało się tamtego dnia. Nie miało znaczenia, co spowodowało, że wróciła dopiero teraz. Nie dbał nawet o to, że miał dość powodów, by założyć, że umarła. Wiedział, ile jego krwi wypiła – i że to zdecydowanie za mało, żeby doprowadzić do przemiany. Stało się coś jeszcze, ale to mogło poczekać, tak jak i wiele innych kwestii.

Prawda była taka, że Marco myślał niewiele jaśniej od niej. Na szukanie wyjaśnień mogli znaleźć czas później, o ile w ogóle, zwłaszcza że…

Och, nie zamierzał tego przyznawać, ale był przerażony. Tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby chociaż na moment spuścił ją z oczu. Jeśli jednak oszalał, a jej tak naprawdę tu nie było, zamierzał trwać w tym tak długo, jak to tylko możliwe. Konsekwencje nie miały znaczenia.

Nie chciał, żeby miały.

Eveline nie odpowiedziała. Wyczuł, że spojrzała na niego przez rozstawione palce, ale wciąż pozostawała milcząca i jakby odległa. Niczym duch, przez co tym bardziej zapragnął znów wziąć ją w ramiona, by utwierdzić się w przekonaniu, że stała tuż przed nim. Pragnął przynajmniej poczuć ciepło jej ciała – chociaż tyle, byleby uspokoić szalejące myśli. Cokolwiek, byleby przestać trwać w milczeniu, na dodatek w odległości, która to z każdą kolejną sekundą ciążyła mu coraz bardziej.

– Nie sądzę, żeby cokolwiek z tego było normalne – wymamrotała w końcu. – Zaczynając od tego, że chyba właśnie mnie pochowałeś.

– Ja…

Potrząsnęła głową. Zamilkł, nie chcąc ryzykować, że znów zacznie się miotać. Miał zresztą wrażenie, że musiała wyrzucić z siebie to, co ją dręczyło.

– Mam wrażenie, że ciągle śnię i nie potrafię się obudzić. Chyba spałam odkąd wzeszło słońce, ale… – Zawahała się. Z wolna opuściła ramiona, po czym w końcu spojrzała Marco prosto w oczy. – A potem poczułam, że powinnam tutaj przyjść. Albo to ona mnie tu przyprowadziła.

Kto właściwie…?

Odrzucił tę myśl. Mogła zaczekać, nie tylko dlatego że szczerze wątpił, by Eveline mogła udzielić mu odpowiedzi. Mimowolnie pomyślał o ostatnim razie, kiedy znalazł ją błądzącą korytarzami jego rodzinnej rezydencji i przerażonej. Czuł, że nie pierwszy raz kroczyła pośród cieni, dostrzegając rzeczy, które sam mógł sobie co najwyżej nieudolnie wyobrazić. Może zwłaszcza teraz robiła to częściej niż do tej pory.

– Zobaczyłam cię i… i nagle wszystko było jasne. Zrozumiałam, że to ciebie szukałam. To wszystko wróciło, ale… Och, czy cokolwiek z tego, co mówię, ma jakikolwiek sens, Marco?

Ani trochę. Jednak i tę uwagę zachował dla siebie. O wiele istotniejszy okazał się sposób, w jaki wypowiedziała jego imię – tak bardzo ostrożny, tęskny i…

– Chodźmy do domu – zasugerował łagodnie, wyciągając dłoń w jej stronę. – Pomogę ci. Eve…

– Jak złe jest to, że zdążyłam kilkukrotnie zabić, ale wciąż nie czuję niczego?

Poczuł się trochę tak, jakby natrafił na niewidzialną ścianę. Na moment zamarł, co najmniej zaskoczony jej słowami. Wyprostował się niczym struna, jak najszybciej próbując doprowadzić do porządku, ale to okazało się wyzwaniem równie wielkim, co i pozostanie obojętnym wobec tego, co mówiła.

Chciał tego, czy też nie, musiał przyznać, że wyglądała na dopiero co przebudzonego wampira. Nie chodziło nawet o to, że przemiana nigdy nie trwała aż tyle czasu – nie, jeśli w grę wchodził człowiek. Och, gdyby chodziło po prostu o jego krwi, wyczułby łączącą go z Eveline więź już tamtego wieczora, stojąc pośród gruzów. Wniosek nasuwał się sam: nie mógł być jej stwórcą, nawet jeśli zarazem nie widział żadnego logicznego wyjaśnienia tego, że stała przed nim w tej formie.

Dłoń zadrżała, ale nie wycofał jej. Zrobił krok naprzód, wciąż wpatrzony w młodziutką wampirzycę. Dostrzegł dość, by zrozumieć, że zdążyła posmakować więcej, aniżeli tylko ludzką krew. Kimkolwiek był jej stwórca, najwyraźniej odnalazł ją i nakarmił. I chociaż sama myśl o tym, że ktokolwiek mógłby zbliżyć się do Eveline, wzbudzała w Marco gniew, jednocześnie poczuł nieopisaną wręcz ulgę.

Była tutaj. Odnalazła go – i to w chwili, w której zdążył uwierzyć, że bezpowrotnie ją stracił. Nie powinien pragnąć więcej, ale…

– Jesteśmy… inni. Nasze postrzeganie świata też. – Ostrożnie skrócił dzielący ich dystans. – Nauczę cię. O ile tylko mi pozwolisz, lilan.

Z opóźnieniem uświadomił sobie, że użył tego słowa. Przyszło samoistnie, tak jak i za pierwszym razem, choć teraz wszystko wydawało się inne. Zupełnie jakby w zaledwie kilka dni świat stanął na głowie i zmienił się całkowicie, czyniąc nieodwracalne, ostateczne szkody.

A potem w końcu poczuł jej dłoń w swojej i wszelakie obawy zniknęły.

Tym razem nie potrafił się powstrzymać, kiedy znalazła się blisko. Nie chciał być ani ostrożny, ani „uprzejmy”, jak zarzuciła mu jakiś czas temu. Zanim dobrze się stanowił, zamknął ją w swoim uścisku i bezceremonialnie wpił się w jej usta. Przez ułamek sekundy, jednak dopuścił do siebie obawy – to, że może jednak pozwolił sobie na zbyt wiele, zwłaszcza gdy była w takim stanie – ale wątpliwości zniknęły równie nagle, co się pojawiły, kiedy Eveline tak po prostu mu się odwzajemniła.

Tyle wystarczyło. Poczuł się prawie jak wtedy, gdy wymogła na nim reakcje, niemal żądając odpowiedzi na najbardziej kluczowe pytanie: to, dlaczego w ogóle się o nią troszczył. Przez chwilę przypominała mu żywy płomień, tak żywa, jak tylko mógł sobie wyobrazić. Zdawała się lśnić i – Och, mroczna matko! – należała wyłącznie do niego. W sposobie, w jaki się całowali, wyczuł wyłącznie tęsknotę i to tak silną, że już nie potrafił odróżnić czy należała do niego, czy może jednak do niej.

Równie intensywnie poczuł jej umysł, jednak nie był w stanie skupić się na żadnej z wypełniających go myśli. Przez moment wyczuł strach, ale ten wydawał się równie właściwy, co i sposób, w jaki drżała i łzy, które poczuł pod palcami, gdy ułożył dłonie na jej policzkach.

– Wracajmy do domu – westchnął, przeczesując palcami poplątane loki.

Nie zaprotestowała. Wciąż trzymając ją w ramionach, dematerializował się, ani na moment nie zamykając oczu. Jedynie chłód deszczu utwierdził go w przekonaniu, że już nie znajdowali się w mauzoleum.

Kiedy przyjrzał się twarzy Eveline, zauważył, że czujnie rozglądała się dookoła. Spojrzenie utkwiła w górującym nad okolicy murze, jakby próbując wypatrzeć znajdujący się po drugiej stronie dom.

– Tego też będziesz musiał mnie nauczyć – oznajmiła cicho.

Rzucił jej zdezorientowane spojrzenie. Brzmiała spokojniej niż wcześniej, a gdyby nie wciąż zarumienione policzki, nie zorientowałby się, że dopiero co targały nią jakiekolwiek gwałtowniejsze emocje.

– Tego…

– Przenoszenia się – wyjaśniła, prostując się w jego objęciach. – Wydaje mi się, że raz to zrobiłam. Wtedy, gdy się obudziłam.

Skinął głową, wciąż uważnie ją obserwując. Niechętnie pozwolił, żeby oswobodziła się z jego uścisku.

– Powiedziałaś, że błądziłaś w ciemności – zauważył, ruszając ku bramie. Wciąż uważnie ją obserwował. Żadne z nich nie zwracało uwagi na wciąż padający deszcz. – Co pamiętasz? Wiem, że to zły moment, ale…

– A będzie dobry? – rzuciła z przekąsem. – Nieważne. Pamiętam zmęczenie. Byłam taka zmęczona…

– Oczywiście. – Marco nawet się nie zawahał. – Muszę o to zapytać, ale… Och, wiesz, kim jesteś?

Nie odpowiedziała od razu. Zatrzymała się tak gwałtownie, że prawie na nią wpadł.

Było coś co najmniej niepokojącego w sposobie, w jaki na niego spojrzała.

– Jestem taka jak ty. Możemy zostać przy tej odpowiedzi?

Nie miał okazji, żeby jakkolwiek na te słowa zareagować. Zanim zdążył choćby skinąć głową, Eveline ruszyła w dalszą drogę, na teren rezydencji wchodząc niemal biegiem. Potrzebował chwili, by się z nią zrównać, ale nie próbował nawiązywać rozmowy. Jedynym, czego tak naprawdę chciał, było jak najszybciej znaleźć się w jakimś cichym miejscu, wciąż Eve w ramiona, a potem… Och, nie puszczać. Nic ponadto.

Albo aż tyle.

Drzwi otworzyły się, nim którekolwiek z nich zdążyło ich dotknąć. Eve na moment przystanęła, jakby spodziewając się, że jakaś niewidzialna siła zatrzyma ją w progu, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Wkroczyła do przedsionka, wciąż czujnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo – czy to wypatrując potencjalnego zagrożenia, czy też chłonąc każdy najdrobniejszy szczegół z pomocą nowych dla niej, wyostrzonych zmysłów.

Nie pamiętał już, co oznaczały ludzkie słabości. Mógł tylko zgadywać jak inne i niepokojące musiało być to, czego właśnie doświadczała. Miał zresztą wrażenie, że wciąż trwała w szoku, zresztą tak jak i on. Wrażenie déjà vu, którego doświadczył, wprowadzając tę nową Eve do domu, niczego nie ułatwiało.

Głos, który rozbrzmiał od strony schodów, tym bardziej.

– Już miałam iść cię szukać! Marco, do diabła, nie wywiniesz mi się. Ty nie…

Lana zamilkła.

Zamarła w pół kroku, zupełnie jakby to ona natrafiła na jakaś niewidzialną przeszkodę. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem widział ją aż tak zaskoczoną, może pomijając tamten wieczór, w który tak po prostu zadecydował o powrocie do domu, nawet nie próbując szukać Eveline. Teraz to wydarzenie wydawało się odległe i równie niewłaściwe, co… wszystko inne.

To Eve jako pierwsza zdobyła się na reakcję. Bezceremonialnie przemknęła przez przedsionek, by najzupełniej naturalnym gestem otoczyć wciąż zesztywniałą Lanę ramionami.

– Nic ci nie jest – odetchnęła, a w jej głosie pobrzmiewała tylko i wyłącznie ulga.

Lana nie odpowiedziała. Przez chwilę tkwiła w bezruchu, po prostu trwając w uścisku obejmującej ją wampirzycy. Marco widział jej nienaturalnie rozszerzone błękitne oczy. Zauważył, że rozchyliła usta, ale ostatecznie nie wykrztusiła z siebie nawet słowa.

W zamian parsknęła, choć zdecydowanie nie było jej do śmiechu. Coś w tym dźwięku sprawiło, że poczuł się nieswojo, zwłaszcza że nie przywykł do widoku takiej Lany – zszokowanej i niezdolnej złożyć żadnego sensownego zdania.

– Ty żartujesz – wyszeptała w końcu. – Chyba sobie żartujesz. Ty… Cholera.

Zareagował instynktownie. W zasadzie najpierw się poruszył, a dopiero po tym pojął, co tak naprawdę go do tego skłoniło. W pośpiechu pochwycił Eveline, kiedy ta nagle zatoczyła się, bliska tego, żeby osunąć na ziemię. Z lekkością poderwał ją, pozwalając, żeby wylądowała w jego uścisku.

– Już dobrze – zapewnił, biorąc Eveline na ręce. – Już jesteś bezpieczna, lilan…

Podchwycił spojrzenie Lany, ale prawie nie zwrócił na nie uwagi. Co miał jej powiedzieć? W tej sytuacji tylko jedno było dla niego jasne – rozmowa, którą obiecał przyjaciółce na cmentarzu, musiała poczekać. O tym, że chyba właśnie czekała ich całkowita zmiana omawianych tematów, nawet nie próbował myśleć.

Wciąż tuląc do siebie Eveline, bez zbędnych wyjaśnień ruszył ku schodom. Lana nie próbowała go zatrzymywać, pozwalając, by przemknął tuż obok. Wymienili jedynie krótkie spojrzenia, ale to wystarczyło, żeby poczuł się choć odrobinę pewniej. Zdezorientowana czy też nie, nie sądził, żeby zamierzała wchodzić mu w drogę przez kilka następnych godzin. Nawet jeśli był jej winien wyjaśnienia…

Och, tyle że w pierwszej kolejności sam ich potrzebował.

Stanowczo odepchnął od siebie tę myśl. Istotne czy nie, pewne kwestie musiały poczekać. W tamtej chwili liczyło się to, że jakimś cudem byli tutaj oboje – i on, i Eveline.

Żywa. Na tyle, na ile było to możliwe w tej sytuacji.

Razem wrócili do domu. Na dobry początek musiało wystarczyć.

Także tego… Ja to tutaj zostawię, okej? Z nadzieją, że wyszło przynajmniej zadowalająco. :3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz