Podchwycił jej spojrzenie.
Zielone oczy wydały mu się zbyt duże i ciemniejsze niż zazwyczaj, ale
to nie miało znaczenia. Nie, skoro wciąż tu była – tak blisko,
dosłownie na wyciągnięcie ręki…
– Eveline –
powtórzył bezgłośnie.
Bał się
poruszyć. Miał wrażenie, że jeśli pozwoli sobie na zbyt gwałtowny ruch,
jednak ją spłoszy. Marco wpatrywał się w nią czujnie, gotów przysiąc,
że chwila nieuwagi wystarczy, żeby rozpłynęła się w powietrzu. Niczym
mgła albo duch, którym najpewniej była.
Och,
ewentualnie oszalał. To też wydało mu się prawdopodobne, ale nie poczuł się
z tym źle. Jeśli w ten sposób umysł próbował radzić sobie z żalem…
Nie, to nie tak.
Wciąż pełen
wątpliwości, uważnie zmierzył dziewczynę wzrokiem. Kiedy pierwszy szok minął, w końcu
zdołał skupić się na podsuwanych przez zmysły bodźcach. Może się
nie znał, zwłaszcza że daleko było mu do nekromanty, ale nie sądził,
by jakikolwiek umarły tak spazmatycznie chwytał powietrze. Wyraźnie
słyszał jej oddech, wystarczająco cięży, żeby pojął, że mogłaby się obawiać.
To i krążącą w żyłach krew, choć ta okazała się inna
niż wcześniej. W wystarczająco charakterystyczny sposób, by do Marco
powoli zaczęło docierać, co tak naprawdę się wydarzyło.
Przestąpił
naprzód. W odpowiedzi na jego ruch, Eveline gwałtownie cofnęła się
o krok, omal nie tracąc równowagi, kiedy napotkała schody. Skrzywiła się
i napięła mięśnie, ale nie zdecydowała się na ucieczkę.
Wciąż tam stała, wpatrując w niego z równie wielkim
zainteresowaniem, co i on w nią.
– Powinnam
cię znać – oznajmiła ni stąd, ni z owąd.
Jej głos
zabrzmiał dziwnie w panującej ciszy. Wydawał się zbyt głośny i nieco
wyższy, jednak – co najważniejsze – pod każdym względem wydał się Marco
prawdziwy. A może po prostu nade wszystko chciał, żeby tak było.
Zignorował
jej słowa, nie chcąc zastanawiać się nad ich znaczeniem.
Nie dbał o to, co się za nimi kryło – szok, strach czy jeszcze
coś innego. To wszystko mogło zaczekać, zwłaszcza że… naprawdę tutaj była.
Eveline
poruszyła się, prostując niczym struna i czujnie wodząc wzrokiem po krypcie.
Zamarł, kiedy zrobiła krok w jego stronę, przez chwilę sam niepewny, czego się
spodziewać – tego, że jednak zamierzała uciec, zaatakować albo…
Nie zrobiła
tego. W zamian przemknęła tuż obok, tak blisko, że niemal otarli się
ramionami. Pozwolił jej na to, wciąż z uwagą wodząc za nią
spojrzeniem. Obserwował, jak z największą ostrożnością kroczyła pośród
kwiatów i zniczy, skupiona na pamiątkowej tablicy w samym
centrum. Marco zawahał się, przez chwilę zastanawiając nad tym, czy powinien
coś powiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy. W efekcie
oboje trwali w pełnej napięcia ciszy, przerywanej jedynie przez
dobiegający z zewnątrz, stłumiony szum padającego deszczu.
– Och… –
Eve wyciągnęła rękę ku nagrobku. Delikatnie przesunęła palcami po wyżłobieniach,
układających się w rodowe nazwisko. – No, tak… – wyrwało jej się.
Nie
brzmiała na zaniepokojoną. Głos miała spokojny, inny niż wcześniej. Wcale
nie sprawiała wrażenia poruszonej tym, że właśnie stała przed rodzinnym
grobem, na dodatek takim, na którym zapisano również jej imię,
zupełnie jakby podobne doświadczenia były czymś najnormalniejszym na świecie.
Nie
poruszyła się, kiedy zmaterializował się tuż za nią. Poruszając się
trochę jak w transie, ostrożnie ułożył obie dłonie na jej ramionach,
w końcu decydując się na dotyk. Chciał czegoś więcej –
przygarnąć ją do siebie i więcej nie puszczać – ale na dobry
początek musiało wystarczyć. Chociaż tyle, nawet gdyby jednak miała okazać się
snem.
Wyczuł, że się
wzdrygnęła, ale nie próbowała się odsuwać. Wciąż tam stała, jak
urzeczona wpatrzona w kwiaty i tablicę.
– Eveline?
– wykrztusił, próbując skupić jej uwagę.
– Hm?
Nie
odwróciła się. Przez myśl Marco przeszło, że sytuacja była pod każdym
względem groteskowa. Jak inaczej miał wyjaśnić to, że właśnie stał z rzekomo
zmarłą dziewczyną nad jej własną mogiłą?
Nawet jak
na wampirze standardy to wydało mu się zbyt nadzwyczajne.
– Jak…?
Potrząsnął
głową. Zbyt wiele pytań wydało mu się równie adekwatnych, co i za mało
ważnych, by zadać je w pierwszej kolejności. Mętlik w głowie nie ułatwiał,
zresztą tak naprawdę wampir wcale nie chciał wiedzieć. Jeśli czegoś
nauczył się w nieśmiertelnym życiu, to zdecydowanie tego, że
pewnych odpowiedzi bezpieczniej było nigdy nie usłyszeć.
– Nic
pięknego nie rośnie w ciemności… – Szept Eveline wyrwał go z zamyślenia.
Wciąż wpatrywała się w tablicę. – Pamiętam te słowa. Jestem pewna –
oznajmiła i zabrzmiało to tak, jakby próbowała przekonać przede
wszystkim samą siebie. Jej ramiona zadrżały. – I ciebie… Pamiętam
ciebie, Marco.
– Nie rozu…
Nie
dokończył.
To były
ułamki sekundy. W normalnym wypadku nie miałby najmniejszego
problemu, żeby przewidzieć jej ruchy. Gdyby miał do czynienia z kimkolwiek
innym, zdołałby bez trudu zareagować i w razie potrzeby zejść
potencjalnemu przeciwnikowi z drogi. Tym razem jednak nie ruszył się
nawet o krok, pozwalając, by Eveline bez jakiegokolwiek
ostrzeżenia skoczyła w jego stronę. Jej ramiona owinęły się wokół
niego, kiedy zarzuciła mu je na szyję. Poczuł bliskość drugiego ciała,
przez chwilę sam nie potrafiąc stwierdzić, które z nich w rzeczywistości się
trzęsło. To nie miało znaczenia.
Ciepły
oddech owiał jego policzek. Eveline przesunęła się jeszcze bliżej,
jakby chcąc nabrać pewności, że dzieląca ich odległość zniknie całkowicie.
Bez słowa przygarnął ją do siebie, przez moment czując się prawie
jak wtedy, gdy szlochała w jego ramionach na krótko po tym, jak
opowiedział jej o Rebekah. Sęk w tym, że Marco nie mógł
pozbyć się wrażenia, że tym razem to ona potrzebowała pocieszenia.
I była
tutaj. Naprawdę miał ją obok, na dodatek żywą i…
– Błądziłam
w ciemności – wyrzuciła z siebie na wydechu. Jej głos wciąż
brzmiał dziwnie, zdławiony i jakby odległy. Gorączkowy szept kogoś, kto
wyraźnie się czegoś obawiał, choć Marco mógł tylko zgadywać, co to
tak naprawdę oznaczało. – Znów i znów. Nie wiem, jak długo i dlaczego…
dlaczego zapomniałam, ale… – Urwała. Kiedy odchylił ją w swoich ramionach,
by przyjrzeć się bladej twarzy, przekonał się, że energicznie
potrząsała głową. – To nie ma sensu.
– Eve…
– Nie powinnam
zapomnieć czegoś takiego. Nie powinnam, ale… – Znów urwała. Dla pewności
bardziej stanowczo chwycił ją za ramiona, nie chcąc ryzykować, że
nagle spróbuje mu się wyrwać; że zniknie. – Ale teraz jestem pewna,
że cały czas szukałam ciebie. Jak mogłam się nie zorientować? Cały
czas…
– To już
nie ma znaczenia – oznajmił, bezceremonialnie wchodząc jej w słowo.
Oczywiście,
że to nie było takie proste. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę,
ale nie chciał się nad tym zastanawiać. Nie w tym
miejscu, trzymając ją w ramionach i wciąż nie rozumiejąc, co się
wydarzyło. To mogło poczekać, choćby na bardziej sprzyjające warunki,
zresztą szczerze wątpił, żeby w takim stanie Eveline mogła mu cokolwiek
wyjaśnić. Najważniejsze jednak wydało się Marco to, że naprawdę mógł
zabrać ją do domu.
Z tym, że
Eve najwyraźniej sądziła inaczej. Prychnęła, jakby urażona tym, że jej przerwał.
Nie próbował protestować, kiedy odsunęła się, stanowczo oswabadzając z
jego uścisku. Instynktownie przesunął się, chcąc mieć pewność, że blokuje
dojście do drzwi na tyle, by powstrzymać ją, gdyby spróbowała
rzucić się do ucieczki, ale to okazało się zbędne.
Dziewczyna nawet nie spojrzała na drzwi, całą uwagę wydając się poświęcać
tylko i wyłącznie jemu.
– Nie ma
znaczenia? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Do cholery, umarłam! I chyba
tracę zmysły! – jęknęła i zaraz skrzywiła się, słysząc zwielokrotnione
przez ściany krypty echo. Tym razem odtrąciła jego ręce, kiedy spróbował
jej dotknąć. – Nie skończyłam jeszcze! Ja… nie skończyłam –
dodała, tym razem o wiele ciszej. – Próbuję ci wyjaśnić… Ale to takie
skomplikowane i… Niech to szlag.
Ukryła
twarz w dłoniach. Przez chwilę słyszał wyłącznie jej przyspieszony
oddech, zbyt urywany i drżący. Tym razem powstrzymał się przez próbą dotyku,
choć to okazało się wyzwaniem.
Dla
pewności zacisnął dłonie w pieści i wsunął je za plecy.
– Możemy
porozmawiać później. W lepszym miejscu – zaczął, ostrożnie dobierając
słowa. Czuł się trochę tak, jakby próbował okiełznać dzikie, zapędzone w kozi
róg zwierzę. – Jesteś skołowana. I z pewnością wyczerpana. To normalne…
To wszystko jest normalne.
Znów miał
wrażenie, że kłamie, ale nie dbał o to. Tak naprawdę wcale nie chciał
zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę stało się tamtego
dnia. Nie miało znaczenia, co spowodowało, że wróciła dopiero teraz. Nie dbał
nawet o to, że miał dość powodów, by założyć, że umarła. Wiedział,
ile jego krwi wypiła – i że to zdecydowanie za mało, żeby
doprowadzić do przemiany. Stało się coś jeszcze, ale to mogło
poczekać, tak jak i wiele innych kwestii.
Prawda była
taka, że Marco myślał niewiele jaśniej od niej. Na szukanie wyjaśnień
mogli znaleźć czas później, o ile w ogóle, zwłaszcza że…
Och, nie zamierzał
tego przyznawać, ale był przerażony. Tym, co mogłoby się wydarzyć,
gdyby chociaż na moment spuścił ją z oczu. Jeśli jednak oszalał, a
jej tak naprawdę tu nie było, zamierzał trwać w tym tak długo,
jak to tylko możliwe. Konsekwencje nie miały znaczenia.
Nie chciał,
żeby miały.
Eveline nie odpowiedziała.
Wyczuł, że spojrzała na niego przez rozstawione palce, ale wciąż
pozostawała milcząca i jakby odległa. Niczym duch, przez co tym bardziej
zapragnął znów wziąć ją w ramiona, by utwierdzić się w przekonaniu,
że stała tuż przed nim. Pragnął przynajmniej poczuć ciepło jej ciała –
chociaż tyle, byleby uspokoić szalejące myśli. Cokolwiek, byleby przestać trwać
w milczeniu, na dodatek w odległości, która to z każdą
kolejną sekundą ciążyła mu coraz bardziej.
– Nie sądzę,
żeby cokolwiek z tego było normalne – wymamrotała w końcu. – Zaczynając
od tego, że chyba właśnie mnie pochowałeś.
– Ja…
Potrząsnęła
głową. Zamilkł, nie chcąc ryzykować, że znów zacznie się miotać. Miał
zresztą wrażenie, że musiała wyrzucić z siebie to, co ją dręczyło.
– Mam
wrażenie, że ciągle śnię i nie potrafię się obudzić. Chyba spałam
odkąd wzeszło słońce, ale… – Zawahała się. Z wolna opuściła ramiona, po czym
w końcu spojrzała Marco prosto w oczy. – A potem poczułam, że
powinnam tutaj przyjść. Albo to ona mnie tu przyprowadziła.
Kto
właściwie…?
Odrzucił tę
myśl. Mogła zaczekać, nie tylko dlatego że szczerze wątpił, by Eveline
mogła udzielić mu odpowiedzi. Mimowolnie pomyślał o ostatnim razie, kiedy
znalazł ją błądzącą korytarzami jego rodzinnej rezydencji i przerażonej.
Czuł, że nie pierwszy raz kroczyła pośród cieni, dostrzegając rzeczy, które
sam mógł sobie co najwyżej nieudolnie wyobrazić. Może zwłaszcza teraz robiła to częściej
niż do tej pory.
– Zobaczyłam
cię i… i nagle wszystko było jasne. Zrozumiałam, że to ciebie
szukałam. To wszystko wróciło, ale… Och, czy cokolwiek z tego,
co mówię, ma jakikolwiek sens, Marco?
Ani
trochę. Jednak i tę uwagę zachował dla siebie. O wiele
istotniejszy okazał się sposób, w jaki wypowiedziała jego imię –
tak bardzo ostrożny, tęskny i…
– Chodźmy
do domu – zasugerował łagodnie, wyciągając dłoń w jej stronę. – Pomogę
ci. Eve…
– Jak złe
jest to, że zdążyłam kilkukrotnie zabić, ale wciąż nie czuję niczego?
Poczuł się
trochę tak, jakby natrafił na niewidzialną ścianę. Na moment zamarł,
co najmniej zaskoczony jej słowami. Wyprostował się niczym struna,
jak najszybciej próbując doprowadzić do porządku, ale to okazało się
wyzwaniem równie wielkim, co i pozostanie obojętnym wobec tego, co mówiła.
Chciał
tego, czy też nie, musiał przyznać, że wyglądała na dopiero co przebudzonego
wampira. Nie chodziło nawet o to, że przemiana nigdy nie trwała
aż tyle czasu – nie, jeśli w grę wchodził człowiek. Och, gdyby chodziło po prostu
o jego krwi, wyczułby łączącą go z Eveline więź już tamtego wieczora,
stojąc pośród gruzów. Wniosek nasuwał się sam: nie mógł być jej stwórcą,
nawet jeśli zarazem nie widział żadnego logicznego wyjaśnienia tego, że
stała przed nim w tej formie.
Dłoń zadrżała,
ale nie wycofał jej. Zrobił krok naprzód, wciąż wpatrzony w młodziutką
wampirzycę. Dostrzegł dość, by zrozumieć, że zdążyła posmakować więcej,
aniżeli tylko ludzką krew. Kimkolwiek był jej stwórca, najwyraźniej odnalazł
ją i nakarmił. I chociaż sama myśl o tym, że ktokolwiek mógłby
zbliżyć się do Eveline, wzbudzała w Marco gniew, jednocześnie
poczuł nieopisaną wręcz ulgę.
Była tutaj.
Odnalazła go – i to w chwili, w której zdążył uwierzyć, że
bezpowrotnie ją stracił. Nie powinien pragnąć więcej, ale…
– Jesteśmy…
inni. Nasze postrzeganie świata też. – Ostrożnie skrócił dzielący ich dystans.
– Nauczę cię. O ile tylko mi pozwolisz, lilan.
Z
opóźnieniem uświadomił sobie, że użył tego słowa. Przyszło samoistnie, tak jak
i za pierwszym razem, choć teraz wszystko wydawało się inne.
Zupełnie jakby w zaledwie kilka dni świat stanął na głowie i zmienił się
całkowicie, czyniąc nieodwracalne, ostateczne szkody.
A potem w końcu
poczuł jej dłoń w swojej i wszelakie obawy zniknęły.
Tym razem
nie potrafił się powstrzymać, kiedy znalazła się blisko. Nie chciał
być ani ostrożny, ani „uprzejmy”, jak zarzuciła mu jakiś czas temu.
Zanim dobrze się stanowił, zamknął ją w swoim uścisku i bezceremonialnie
wpił się w jej usta. Przez ułamek sekundy, jednak dopuścił do siebie
obawy – to, że może jednak pozwolił sobie na zbyt wiele, zwłaszcza gdy
była w takim stanie – ale wątpliwości zniknęły równie nagle, co się
pojawiły, kiedy Eveline tak po prostu mu się odwzajemniła.
Tyle
wystarczyło. Poczuł się prawie jak wtedy, gdy wymogła na nim reakcje,
niemal żądając odpowiedzi na najbardziej kluczowe pytanie: to, dlaczego w ogóle się
o nią troszczył. Przez chwilę przypominała mu żywy płomień, tak żywa,
jak tylko mógł sobie wyobrazić. Zdawała się lśnić i – Och,
mroczna matko! – należała wyłącznie do niego. W sposobie, w jaki się
całowali, wyczuł wyłącznie tęsknotę i to tak silną, że już nie potrafił
odróżnić czy należała do niego, czy może jednak do niej.
Równie
intensywnie poczuł jej umysł, jednak nie był w stanie skupić się
na żadnej z wypełniających go myśli. Przez moment wyczuł strach, ale
ten wydawał się równie właściwy, co i sposób, w jaki drżała
i łzy, które poczuł pod palcami, gdy ułożył dłonie na jej policzkach.
– Wracajmy
do domu – westchnął, przeczesując palcami poplątane loki.
Nie zaprotestowała.
Wciąż trzymając ją w ramionach, dematerializował się, ani na moment
nie zamykając oczu. Jedynie chłód deszczu utwierdził go w przekonaniu,
że już nie znajdowali się w mauzoleum.
Kiedy
przyjrzał się twarzy Eveline, zauważył, że czujnie rozglądała się dookoła.
Spojrzenie utkwiła w górującym nad okolicy murze, jakby próbując
wypatrzeć znajdujący się po drugiej stronie dom.
– Tego też
będziesz musiał mnie nauczyć – oznajmiła cicho.
Rzucił jej zdezorientowane
spojrzenie. Brzmiała spokojniej niż wcześniej, a gdyby nie wciąż zarumienione
policzki, nie zorientowałby się, że dopiero co targały nią jakiekolwiek
gwałtowniejsze emocje.
– Tego…
– Przenoszenia się
– wyjaśniła, prostując się w jego objęciach. – Wydaje mi się, że raz
to zrobiłam. Wtedy, gdy się obudziłam.
Skinął
głową, wciąż uważnie ją obserwując. Niechętnie pozwolił, żeby oswobodziła się
z jego uścisku.
–
Powiedziałaś, że błądziłaś w ciemności – zauważył, ruszając ku bramie. Wciąż
uważnie ją obserwował. Żadne z nich nie zwracało uwagi na wciąż
padający deszcz. – Co pamiętasz? Wiem, że to zły moment, ale…
– A będzie
dobry? – rzuciła z przekąsem. – Nieważne. Pamiętam zmęczenie. Byłam taka
zmęczona…
–
Oczywiście. – Marco nawet się nie zawahał. – Muszę o to zapytać,
ale… Och, wiesz, kim jesteś?
Nie
odpowiedziała od razu. Zatrzymała się tak gwałtownie, że prawie
na nią wpadł.
Było coś co
najmniej niepokojącego w sposobie, w jaki na niego spojrzała.
– Jestem
taka jak ty. Możemy zostać przy tej odpowiedzi?
Nie miał
okazji, żeby jakkolwiek na te słowa zareagować. Zanim zdążył choćby skinąć
głową, Eveline ruszyła w dalszą drogę, na teren rezydencji wchodząc
niemal biegiem. Potrzebował chwili, by się z nią zrównać, ale nie próbował
nawiązywać rozmowy. Jedynym, czego tak naprawdę chciał, było jak
najszybciej znaleźć się w jakimś cichym miejscu, wciąż Eve w ramiona,
a potem… Och, nie puszczać. Nic ponadto.
Albo aż
tyle.
Drzwi
otworzyły się, nim którekolwiek z nich zdążyło ich dotknąć. Eve na moment
przystanęła, jakby spodziewając się, że jakaś niewidzialna siła zatrzyma ją w progu,
jednak nic podobnego nie miało miejsca. Wkroczyła do przedsionka, wciąż
czujnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo – czy to wypatrując
potencjalnego zagrożenia, czy też chłonąc każdy najdrobniejszy szczegół z pomocą
nowych dla niej, wyostrzonych zmysłów.
Nie
pamiętał już, co oznaczały ludzkie słabości. Mógł tylko zgadywać jak inne
i niepokojące musiało być to, czego właśnie doświadczała. Miał zresztą
wrażenie, że wciąż trwała w szoku, zresztą tak jak i on.
Wrażenie déjà vu, którego doświadczył, wprowadzając tę nową Eve do domu,
niczego nie ułatwiało.
Głos, który
rozbrzmiał od strony schodów, tym bardziej.
– Już
miałam iść cię szukać! Marco, do diabła, nie wywiniesz mi się. Ty nie…
Lana zamilkła.
Zamarła w pół
kroku, zupełnie jakby to ona natrafiła na jakaś niewidzialną
przeszkodę. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnim razem widział ją aż tak zaskoczoną,
może pomijając tamten wieczór, w który tak po prostu zadecydował
o powrocie do domu, nawet nie próbując szukać Eveline. Teraz to wydarzenie
wydawało się odległe i równie niewłaściwe, co… wszystko inne.
To Eve jako
pierwsza zdobyła się na reakcję. Bezceremonialnie przemknęła przez
przedsionek, by najzupełniej naturalnym gestem otoczyć wciąż zesztywniałą
Lanę ramionami.
– Nic ci
nie jest – odetchnęła, a w jej głosie pobrzmiewała tylko i wyłącznie
ulga.
Lana nie odpowiedziała.
Przez chwilę tkwiła w bezruchu, po prostu trwając w uścisku
obejmującej ją wampirzycy. Marco widział jej nienaturalnie rozszerzone
błękitne oczy. Zauważył, że rozchyliła usta, ale ostatecznie nie wykrztusiła
z siebie nawet słowa.
W zamian
parsknęła, choć zdecydowanie nie było jej do śmiechu. Coś w tym
dźwięku sprawiło, że poczuł się nieswojo, zwłaszcza że nie przywykł
do widoku takiej Lany – zszokowanej i niezdolnej złożyć żadnego
sensownego zdania.
– Ty żartujesz
– wyszeptała w końcu. – Chyba sobie żartujesz. Ty… Cholera.
Zareagował
instynktownie. W zasadzie najpierw się poruszył, a dopiero po tym
pojął, co tak naprawdę go do tego skłoniło. W pośpiechu pochwycił
Eveline, kiedy ta nagle zatoczyła się, bliska tego, żeby osunąć na ziemię.
Z lekkością poderwał ją, pozwalając, żeby wylądowała w jego uścisku.
– Już
dobrze – zapewnił, biorąc Eveline na ręce. – Już jesteś bezpieczna, lilan…
Podchwycił
spojrzenie Lany, ale prawie nie zwrócił na nie uwagi. Co miał
jej powiedzieć? W tej sytuacji tylko jedno było dla niego jasne –
rozmowa, którą obiecał przyjaciółce na cmentarzu, musiała poczekać. O tym,
że chyba właśnie czekała ich całkowita zmiana omawianych tematów, nawet
nie próbował myśleć.
Wciąż tuląc
do siebie Eveline, bez zbędnych wyjaśnień ruszył ku schodom. Lana nie próbowała
go zatrzymywać, pozwalając, by przemknął tuż obok. Wymienili jedynie
krótkie spojrzenia, ale to wystarczyło, żeby poczuł się choć odrobinę
pewniej. Zdezorientowana czy też nie, nie sądził, żeby zamierzała
wchodzić mu w drogę przez kilka następnych godzin. Nawet jeśli był jej winien
wyjaśnienia…
Och, tyle że
w pierwszej kolejności sam ich potrzebował.
Stanowczo
odepchnął od siebie tę myśl. Istotne czy nie, pewne kwestie musiały
poczekać. W tamtej chwili liczyło się to, że jakimś cudem byli tutaj
oboje – i on, i Eveline.
Żywa. Na tyle,
na ile było to możliwe w tej sytuacji.
Razem
wrócili do domu. Na dobry początek musiało wystarczyć.
Także tego… Ja to tutaj zostawię, okej? Z nadzieją, że wyszło przynajmniej zadowalająco. :3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz