5/07/2019

☾ Rozdział LXXII

Eveline
Krwawa rzeź – tylko tak potrafiła to opisać. Nagle została dosłownie ciśnięta w sam środek zamieszania. Bodźce uderzyły w nią z całą mocą, okraszone emocjami Marco. Poraziła ją intensywność, z jaką postrzegał każdy szczegół – czy to kształt, kolor czy zapach. Natychmiast zorientowała się, czym była wypełniająca powietrze słodycz, zwłaszcza że i on momentalnie ją rozpoznał. Nawet gdyby miała wątpliwości, po tym jak napiła się wampirzej krwi, wyciągnięcie odpowiednich wniosków okazało się dziecinnie proste.
Wystarczyła chwila, by pojęła, że tym razem Marco nie zamierzał jej chronić. Już nie prowadził jej za rączkę, w zamian pokazując wszystko dokładnie takim, jakim było. Nie zmienił niczego, kiedy na podłodze dostrzegła ramię – niepołączone z resztą ciała; po prostu wyrwane, choć pojęła to tylko dlatego, że patrzyła na świat oczami kogoś, kto był w stanie rozpoznać obrażenia. Chyba krzyknęła, a przynajmniej próbowała, bo z jej ust nie wyrwał się żaden dźwięk. Nie mógł, skoro te, którymi dysponowała, nie należały do niej.
Wyczuła, że coś zmieniło się w sposobie, w jaki Marco spoglądał na świat. Emocje zeszły gdzieś na dalszy plan, w niczym nie przypominając palącego pożądania, które odczuwał, gdy towarzyszyła mu Rebekah. Eveline w oszołomieniu uprzytomniła sobie, że tak naprawdę nie czuł niczego. W końcu mogła odróżnić swoje emocje od tych ze wspomnienia, a wszystko z bardzo prostego powodu: bo Marco nie czuł nic.
Jakaś jej cząstka chciała bronić się przed wspomnieniami, ale Eve nie była w stanie niczego zdziałać. Przejęły ją całą, pozwalając co najwyżej biernie towarzyszyć zmierzającemu przed siebie wampirowi. Chciała zamknąć oczy, ale i to okazało się niemożliwe. Chciała tego czy nie, musiała patrzeć, doświadczając wszystkiego z równie wielką intensywnością, co i gdyby sama wylądowała akurat tej nocy w rezydencji Salvadorów. Wtedy też dotarło do niej, jak ubogie i nic nieznaczące były jej ludzkie zmysły – i to nawet po tym, jak Marco napił ją swoją krwią. W porównaniu do niego pozostawała ślepa i głucha.
Wystarczyła chwila, by zatęskniła za bezpieczną nieporadnością, wynikająca z ludzkich słabości.
Gdyby była sobą, mdliłoby ją od słodyczy krwi. Mieszała się z czymś jeszcze – inną, o wiele ostrzejszą i… niewłaściwą. Tak określił ją w myślach Marco: jako coś, co nie miało racji bytu. Eve mimowolnie przyznała mu rację, po chwili wahania kojarząc dziwny zapach ze zgnilizną. Tak mogłaby cuchnąć śmierć, zwłaszcza że niewątpliwie była obecna. Starała się nie zwracać uwagi na zalegające na podłodze kształty, ale nie miała wpływu na myśli, które przemykały przez umysł zmierzającego przez długi, pogrążony w mroku korytarz. Miała wrażenie, że już go widziała, ale nie była pewna kiedy i w jakich okolicznościach – czy to we śnie, czy też realnej wersji posiadłości. To i tak nie miało znaczenia, tym bardziej że nagle zwątpiła w to, czy byłaby w stanie go rozpoznać. Nie bez śladów krwi i zalegających na posadzce trupów.
Nigdy nie widziała czegoś takiego. Sądziła, że najgorszym z możliwych doświadczeń był moment, w którym jak mała dziewczynka znalazła w sypialni ciała rodziców, ale to okazało się dużo gorsze. Z jej perspektywy oni po prostu spali – snem wiecznym, ale tego wtedy nie miała prawa wiedzieć. Nie było krwi, oderwanych kończyn czy jakichkolwiek oznak tragedii. Tylko martwa cisza, która znaczyła więcej, niż początkowo mogłoby się wydawać.
Z Marco było inaczej, choć to nie zamieszanie i fakt, że dosłownie ślizgał się na posoce okazało się najgorsze. Jakby nie patrzeć, był wampirem – kimś, dla kogo śmierć była niczym dobra znajoma i to od najmłodszych lat. Gdyby chodziło tylko o widok martwych ciał, to nie zrobiłoby na nim aż takiego znaczenia, ale…
Ale on je rozpoznawał. Nie wszystkie, ale dość, by wytracić Eveline z równowagi. W chwili, w której do pierwszych – dla niej całkowicie obcych – twarzy dopasował imiona, Eve poczuła się tak, jakby ktoś ją uderzył. Już nie potrafiła patrzeć na nich tak, jak na przypadkowe ofiary z jakiegoś krwawego horroru. Nie była w stanie udawać, że wszystko pozostawało co najwyżej koszmarem albo filmem, który może i łatwo zapadał w pamięć, ale nie miał żadnego związku z rzeczywistością. To się wydarzyło – może całe wieki temu, ale w jego wspomnieniach pozostawało równie żywe, co i miniony dzień. Albo i bardziej.
Ciotka Adela. Ledwo ją rozpoznał, bo jakimś cudem straciła pół twarzy, ale wszędzie rozpoznałby jej zielone oczy – teraz rozszerzone i puste. Swoją drogą, bardzo ją lubił, choć niektóre jej przekonania i zamiłowanie do zasad bywało tak bardzo męczące…
Anton. Był dobrym wojownikiem. Marco zawsze go cenił i nawet się przyjaźnili.
Szesnastoletnia Marcy może i była człowiekiem, ale nigdzie nie znaleźliby bardziej oddanej, zakochanej w koniach stajennej.
Erin za to…
Dość…
Ta myśl ledwo przebiła się przez całą mieszankę innych. Wydawała się ginąc pośród tych wszystkich imion i twarzach – wspomnień, które nie tak dawno miały znaczenie. Cichy sprzeciw, którego nikt nie był w stanie usłyszeć, choć Eveline nagle zapragnęła krzyczeć – zrobić cokolwiek, byleby przerwać rozgrywające się na jej oczach szaleństwo.
Nie chciała w tym trwać. Jakby tego było mało, wspomnienie dosłownie nałożyło się na inne – o wiele świeższe i należące do niej. Przypomniała sobie jak w środku nocy, na wpół przytomna i niczego nieświadoma, chwiejnym krokiem szła przez ten sam korytarz. Przypomniała sobie nawołujące ją głosy i wyciągnięte ramiona wyłaniających się ze ścian postaci. To, że ją wołali, dosłownie błagając o ratunek.
I ogień. Wszyscy płonęli, podczas gdy ona…
DOŚĆ!!!
Wspomnienie nie zniknęło, ale wyblakło wystarczająco, by zdołała sięgnąć Marco – tego prawdziwego, nie zaś obojętnego cienia, który prowadził ją przez wspomnienie. Wampir wciąż był gdzieś obok, kontrolując wszystko, co działo się wokół niej. W przeciwieństwie do przeszłego, wypranego z emocji siebie, on cierpiał – nawet po tych wszystkich latach, a może zwłaszcza teraz, zmuszając się do przeżycia każdej sekundy na nowo i wraz z nią.
Chciałaś zobaczyć, przypomniał łagodnie.
Dość…, powtórzyła błagalnie, nie mogąc się powstrzymać. Może i tchórzyła, ale to okazało się silniejsze od niej.
Nie miała pewności, czego się spodziewać. Wyczuła wątpliwości Marco, zwłaszcza że ten otworzył się na nią na jej własne życzenie. Miała wrażenie, że chciał jej coś udowodnić – pokazać, że wszystko to, co powiedział na swój temat, było prawdziwe.
Tyle że Eve wciąż nie wierzyła. Niezależnie od błędu, który popełni i konsekwencji, które to za sobą pociągnęło – i to nawet takich. Nie chciała przyznać, że to mogłaby być jego wina, ale… nie potrafiła dłużej patrzeć.
Choć nie sądziła, że do tego dojdzie, coś zmieniło się w otaczającej ją rzeczywistości. Wspomnienie wyblakło, choć nie tak gwałtownie jak wcześniejsze, z którego Marco wyciągnął ją, by zaoszczędzić jej bólu. Przypominało to raczej zmianę kanału telewizyjnego – chwilowe zaciemnienie, poprzedzające nadejście kolejnego obrazu.
Zapach krwi i śmierci wciąż przesycał powietrze, ale nie był aż tak intensywny jak wcześniej. Do Eveline dotarło, że znajdowali się w pobliżu wyjścia na zewnątrz. Główne drzwi były otwarte na roścież, a gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że zostały wyrwane z zawiasów. Chłodne nocne powietrze wdzierało się do korytarza, kusząc choć chwilowym ukojeniem. Gdyby to zależało od niej, bez wahania ruszyłaby ku wyjściu – początkowo tylko po to, by zaczerpnąć tchu. Podświadomie wiedziała, że nie skończyłoby się tylko na tym, a ostatecznie najpewniej by uciekła, ale…
Tyle że Marco nie zamierzał wychodzić. Obojętnie spojrzał na wejście, przez chwilę zastanawiając się, jak wielu zdecydowało się na skorzystanie z tej drogi. Najpewniej ostatnia fala. Ci, którym było już wszystko jedno, bo nie obawiali się konieczności walki ze strażnikami czy… Cóż, w zasadzie z kimkolwiek innym. Przybyli po to, by dobić tych, którzy mieli to szczęście, by wciąż utrzymywać się przy życiu.
Marco szczerze wątpił, by poza nim uchowało się wielu.
Ruszył w głąb korytarza, podążając za tropem jedynej osoby, którą pragną odszukać. To jedno pragnienie przysłoniło wszystko inne, wyróżniając się na tyle wszechobecnej pustki. Miał cel, który za wszelką cenę zamierzał zrealizować. Potrzebę, która momentalnie stała się również jej własną, choć coś w tym uczuciu ją przerażało. Miała wrażenie, że spoglądała na świat oczami polującego zwierzęcia, co zresztą wcale nie było tak dalekie od prawdy.
Szukał Rebeki. I to bynajmniej nie po to, by uciąć z nią przyjazną pogawędkę.
Zemsta w najmniejszym stopniu nie pasowała do uprzejmego, przesadnie łagodnego mężczyzny, którego poznała Eve, ale zarazem wydała się w pełni uzasadniona. Pragnienia, którymi się kierował, były aż nazbyt oczywiste – i to bynajmniej nie dlatego, że mogłyby leżeć w wampirzej naturze.
Nie miała pewności, kiedy tak naprawdę podjął decyzję. Jego emocje zmieniały się w kalejdoskopie, choć równie dobrze wrażenie to mogło brać się z wciąż zmieniających się, coraz to krótszych wspomnień. W jednej chwili towarzyszyła Marco, kiedy tropił Rebekę przy wyjściu, w następnej znów spoglądając na pogrążony w ciemności korytarz. W tym – dzięki Bogu! – nie dostrzegła ani krwi, ani ciał, choć charakterystyczny zapach dotarł również do tej części budynku. Cisza dzwoniła Eve w uszach, zbyt przenikliwa i niepokojąca, jednak na Marco taki stan rzeczy nie robił żadnego wrażenia.
Żadne z nich nie zorientowało się, że korytarz wcale nie był tak opustoszały, jak początkowo mogłoby się wydawać.
To były zaledwie ułamki sekund. Nie potrafiła wytłumaczyć jak Marco udało się wychwycić ruch w ciemnościach – tak subtelny i mało znaczący, że nawet przy wyostrzonych zmysłach dostrzeżenie go okazało się wyzwaniem. Nawet spoglądanie na świat oczami wampira nie sprawiło, że cokolwiek z tego, co działo się wokół niej, stało się dla Eveline jakkolwiek łatwiejsze albo mniej szokujące. Uwięziona w pustce, zdolna co najwyżej patrzeć, po prostu zamarła, ledwo świadoma obecności istoty, która nagle znalazła się w zasięgu jej wzroku. Tak naprawdę zobaczyła jedynie sylwetkę – to i lśniące, intensywnie czerwone oczy czegoś, co zdecydowanie nie było człowiekiem.
Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego – zwłaszcza takich oczu. Czerwień, pustka ziejąca ze spojrzenia tej istoty i…
I ból.
To ostatnie dotarło do niej z opóźnieniem, przytłumione i dziwnie odległe. Tym razem wyraźnie wyczuła ingerencję Marco, gdy jednak zdecydował się ją osłonić – tylko przed cierpieniem, ale i tak je poczuła. Nie był w stanie w pełni odciąć ją od palenia w piersi, nie wspominając o udawaniu, że nic szczególnego nie miało miejsca. Co prawda wampir momentalnie odskoczył na bezpieczną odległość, zataczając się, a po chwili ciężko opadając na kolana, jednak wszystko w Eveline krzyczało, że coś było nie tak. Coś jej umknęło, ale…
Znów uderzył ją zapach krwi, tym razem jak najbardziej znajomej, zwłaszcza że nie tak dawno temu sama ją piła. Jeszcze zanim Marco ze wspomnienia otrząsnął się na tyle, by spojrzeć na swoją pierś, Eve zorientowała się, co zobaczy – tylko po to by odkryć, że i tak nie była na taki widok gotowa.
Krew płynęła zbyt obficie, by materiał koszuli miał szansę ją wchłonąć. Pod warstwą rozerwanego ubrania dało się dostrzec świeżą, poszarpaną ranę – coś wyglądającego jak cięcie, choć dziewczyna szczerze wątpiła, by zostało zadane ostrzem. Gdyby w grę wchodził miecz, nóż albo… cokolwiek innego, brzegi byłyby inne, bardziej gładkie. Tyle przynajmniej wywnioskowała ze strzępków myśli Marco, które jak na zawołanie przemknęły przez jej umysł. Wychwyciła z nich coś jeszcze, nim jednak zdążyła oswoić się ze świadomością, że w grę wchodziły ostre jak brzytwa pazury, jej uwagę rozproszyło coś innego.
Szybkie, zmierzające ku Marco kroki.
To i znajomy głos, który przerwał przeciągająca się ciszę.
– Zostaw! On jest mój.
Rebekah wydawała się jaśnieć w mroku. Cienie igrały na jej twarzy, rude loki podskakiwały przy każdym kolejnym kroku. Uśmiechała się łagodnie, niemalże pobłażliwie, i coś w tym geście skutecznie przyprawiło Eveline o dreszcze. To, że wampirzyca była cała w świeżej krwi, tym bardziej.
Na sobie miała tylko cieniutką, zwiewną halkę – kiedyś z pewnością biało, jednak nie po wszystkim, co wydarzyło się w tym domu. Choć wciąż olśniewała wręcz anielską urodą, w mniemaniu Eve przypominała raczej demona niż wysłannika niebios.
Wyczuła, że serce Marco zabiło szybciej. Zamarł, w milczeniu przypatrując się zmierzającej ku niego kobiecie. Gniew, który odczuwał przez cały ten czas, na moment ustąpił, kiedy wampir tak po prostu się zawahał. Wpatrywał się w Rebekę i nie dowierzał, zwłaszcza że dopiero co trzymał tę samą kobietę w ramionach, gotów zrobić dla niej wszystko.
Sprowadziłem śmierć do własnego domu.
Nie miała pewności, czy ta myśl była częścią wspomnienia, czy może kolejnym pełnym gorycz komentarzem Marco. Przez moment znów poczuła jego obecność – to, że stał tuż za nią, beznamiętnie obserwując własną przeszłość. Przeżywał to na nowo, choć wcale nie musiał.
Ledwo zarejestrowała ponowne poruszenie w ciemnościach. Czerwone oczy istoty, która zaatakowała Marco, zalśniły niepokojąco, ale przeciwnik nie próbował więcej się zbliżać. Po prostu usłuchał, w następnej chwili rozpływając się w mroku i zostawiając wampira sam na sam z Rebeką.
– Kochany mój.
Jej głos zabrzmiał w irytujący, zdecydowanie zbyt pogodny sposób. Uśmiechała się słodko, spoglądając na mężczyznę w równie niewinny sposób, co i wtedy, gdy byli w sypialni. Zupełnie jakby ten właśnie nie wykrwawiał się na jej oczach, kuląc na posadzce i przyciskając dłonie do rany na piersi.
Rebekah bez pośpiechu podeszła bliżej. Z gracją przykucnęła, delikatnością ruchów znów przypominając Eve ducha. Było coś dziwnego w sposobie, w jaki się poruszała, choć to równie dobrze mogło być wywołanym zmęczeniem Marco wrażeniem.
– Wciąż żyjesz. Martwiłam się, że ktoś dotarł do ciebie przede mną… Ale ty zawsze byłeś rozsądny. Zresztą to w tobie cenię – stwierdziła w zamyśleniu kobieta. Wyciągnęła dłoń ku twarzy wampira, obojętna na to, że w odpowiedzi ten wzdrygnął się ze wstrętem i spróbował odsunąć. – Odnalazłeś mnie. I co teraz? – zapytała, choć nic nie wskazywało na to, by faktycznie oczekiwała odpowiedzi.
Przez cały ten czas z uwagą przypatrywała się Marco. Czekała, spokojna i rozluźniona, jakby nawet nie brała pod uwagę tego, że zdradzony kochanek mógłby pragnąć jej śmierci. W gruncie rzeczy nie miała się czego bać – nie w sytuacji, w której to ona rozdawała karty.
Twarz kobiety wykrzywił zniecierpliwiony grymas. Tyle przynajmniej zdążyła zaobserwować Eve, nim Marco w pośpiechu odwrócił wzrok. Tylko na tyle było go stać – pozornie nic nieznaczącą manifestację tego, jak silne obrzydzenie zaczęła w nim wzbudzać.
Rebece nie do końca się to spodobało.
– Nie patrzysz na mnie… Po tym wszystkim? – zmartwiła się. – W ten sposób chcesz to zakończyć? Oj, Marco…
I tym razem wampirzycy odpowiedziała wyłącznie cisza. Milczenie przeciągało się, wymowne i pełne napięcia. Do Eve dotarło, że Marco drżał, napięty tak bardzo, że to okazało się niemalże bolesne. Krew wciąż płynęła z jego piersi, a przynajmniej tyle wywnioskowała z tego, że mężczyzna wciąż czuł lepką, ciepłą ciecz na palcach. Rana pulsowała bólem i nic nie wskazywało na to, by zamierzała w najbliższym czasie się zasklepić.
– Polubiłam cię, wiesz? Twoje oddanie względem mnie – podjęła Rebekah. Przesunęła się bliżej Marco, ujmując jego twarz w dłonie i przymuszając do tego, by na nią spojrzał. Pozwolił na to, choć zarówno jego ruchy, jak i spojrzenie jasno sugerowały, że jakikolwiek kontakt ze zdrajczynią był ostatnim, czego mężczyzna tak naprawdę chciał. – I twoja krew… – Rebekah oblizała usta. Palcami musnęła pierś wampira, po czym z zaciekawieniem przyjrzała się pokrwawionym palcom. – To skreśla mnie w twoich oczach? To, jaką drogę obrałam? – zapytała i przez moment zabrzmiała tak, jakby faktycznie było jej z tego powodu smutno.
– Zabiłaś… – wycedził przez zaciśnięte zęby Marco. Tym razem nie był w stanie przymusić się do trwania w ciszy.
– Wszyscy jesteście tacy krótkowzroczni – obruszyła się kobieta. – Pierwsi zepchnęliście nas w cień i to tylko dlatego, że niczego nie rozumiecie. Czym pod tym względem różnicie się od ludzi, co? – zadrwiła, potrząsając z niedowierzaniem głową. – Po prostu robię to, co dla mnie dobre. Skoro dla moich pobratymców jestem skończona, dlaczego miałabym odmówić tym, którzy okazali mi zrozumienie?
Jej oczy były dziwne – nienaturalnie ciemne i niemalże całkowicie puste. Jakimś cudem poczerniały jeszcze bardziej, przez moment przypominając dwa żarzące się w ciemnościach kawałki węgla.
Palce Rebeki z siłą zacisnęły się na przodzie koszuli Marco. Przyciągnęła go do siebie tak blisko, że gdyby tylko zechciał, mógłby ją pocałować. Nie wyglądała przy tym na jakkolwiek przejętą tym, że plamił świeżą krwią jej już i tak wyniszczoną halkę.
– Wiesz… Mrok bywa pociągający. I wcale nie wymaga tylu poświęceń – oznajmiła z przekonaniem, starannie dobierając kolejne słowa. – Może gdybym ci pokazała, zrozumiałbyś. Nie chcę twojej śmierci, kochany – dodała i coś w jej tonie złagodniało.
Jeszcze kiedy mówiła, przekrzywiła głowę. To był prostu, ale aż nazbyt wymowny gest, który Eveline momentalnie rozpoznała. Przecież sama zrobiła coś podobnego, oferując Marco wszystko, co tak naprawdę mogła mu dać – swoje zaufanie i krew, choć to nadal do niej nie docierało. Cóż, nie na co dzień obcowało się z wampirami, nie wspominając o dobrowolnym dzieleniu się z nimi zawartością żył.
Rebekah bardziej stanowczo przygarnęła do siebie Marco. Trzymała go delikatnie, niemalże z czułością i to nawet większą niż ta, którą ten okazywał jej w sypialni. Przez moment znów była łagodna, słodka i najwyraźniej oczarowana wizją, która nagle przyszła jej do głowy.
– Mogę być twoim wybawieniem, wiesz? Sam widziałeś, ile mam do powiedzenia. A moja krew… jest inna. – Zaśmiała się melodyjnie. – Zresztą twoja również, przynajmniej dla mnie. Niektóre rzeczy dostrzega się po czasie.
Mówiła o kanibalizmie, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Eveline. Nie miała pojęcia na ile ważne było dostarczanie organizmowi również ludzkiej krwi, ale jeśli Rebekah zrezygnowała z niej na rzecz tej, która płynęła w żyłach jej pobratymców…
Tamtej nocy sugerowała to również Marco.
– Wszystko ci wytłumaczę. Po prostu to zrób, a wtedy… Niech to będzie nasza mała obietnica, co? – zaproponowała z uśmiechem. – Ta noc może być naszym początkiem, choć efekty dostrzeżesz z czasem.
O dziwo, tym razem doczekała się odpowiedzi.
– Oferujesz mi… swoją krew? – zapytał wprost Marco.
Jego głos zabrzmiał inaczej, chrapliwy, ale zadziwiająco spokojny. Eve w oszołomieniu pomyślała, że to brzmiało tak, jakby już się poddał albo…
O Boże, nie, zaoponowała w duchu. Nie było możliwe, by brał to szaleństwo pod uwagę.
Nie mógł.
– Ależ tak. – Rebekah nawet się nie zawahała. Z błyskiem w oczach spojrzała na wtulonego w nią mężczyznę. – Oddam ci i serce, jeśli tego sobie życzysz. Weź wszystko, czego tylko pragniesz.
– Nie omieszkam.
To były ułamki sekund – tylko tyle i aż tyle. Marco w istocie zabrał to, czego chciał, ale zdecydowanie nie w sposób, którego spodziewała się Rebekah.
Ciepła krew spłynęła po jego dłoniach, kiedy tak po prostu przeszył jej pierś. Wystarczył jeden ruch – to i precyzyjne wymierzenie przestrzeni między żebrami.
Eve równie wyraźnie co i Marco poczuła trzepoczący się narząd, kiedy wampir zacisnął na nim palce. Rebekah zamarła, nie mając cienia szansy na to, by choć próbować się bronić.
– Czemu? – wyrwało jej się.
Ciemne oczy rozszerzyły się w geście niedowierzania. Po policzkach spłynęły krwawe łzy, ale te nie zrobiły na Marco wrażenia.
– Sama zaoferowałaś mi serce.
W chwili, w której wyrwał dłoń z piersi kochanki, a martwe ciało osunęło się na posadzkę, wspomnienie dobiegło końca.
Powinnam napisać tu jakiś twórczy komentarz, ale ni cholery nie wiem, co byłoby odpowiednie. Tak więc ja po prostu to tutaj zostawię z nadzieją, że Gabi (wciąż dziękuję <3) ma rację i całość faktycznie wypadła nie najgorzej. Ostateczną ocenę jak zawsze pozostawiam Wam, bo i co innego mi pozostało?
Dziękuję za obecność. I zasadniczo tu mogłabym zakończyć, ale oczywiście wczoraj do głowy musiało przyjść mi coś głupiego, w wyniku czego zapraszam was na „Into the Dark”: [KLIK]. Bo przecież autorskich tworów nigdy dość, nie?
Ode mnie to wszystko. Idę wzdychać do powyższej perełki od Petera. Do napisania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz