11/15/2021

☾ Rozdział IX


Eveline

Mężczyzna przemówił. Słyszała jego głos i – kto wie – może jednak powinna go rozpoznać, ale nie potrafiła się skupić. Poszczególne słowa przemykały przez jej umysł, zlewając się w niezrozumiały bełkot, którego nawet nie próbowała pojąć.

Najważniejsze jednak było to, że poczuła się bezpieczna. Ulga spłynęła na Eveline w chwili, w której drzwi zamknęły się za jej plecami, odcinając ją od nadchodzącego świtu. Nie wiedziała, co stałoby się, gdyby w porę nie znalazła schronienia, ale za nic w świecie nie chciała znaleźć się w świetle.

– … mnie? Hej?

Głos nie ustawał, ale poszczególne słowa wydawały się zniekształcone i odległe. Prawie jakby słuchała źle nastrojonego radia.

Kątem oka wychwyciła ruch, kiedy mężczyzna stanął tuż przed nią. Napięła mięśnie, kiedy wyciągnął ku niej ręce. W chwili, w której chwycił ją za ramiona, ledwo powstrzymała instynktowne pragnienie, by jednym ciosem posłać go na drugi kraniec korytarza.

Nie miał broni. I zabrał ją z dworu, ale…

– Eve…

– Zamknij się.

Na więcej nie było ją stać. Przełknęła z trudem, próbując pozbyć się ucisku w gardle. Jej własny głos zabrzmiał dziwnie, w niczym nie przypominając tego radosnego śmiechu, którego echo wciąż roznosiło się w tamtym domu.

Mężczyzna natychmiast zamilkł. Chwilę jeszcze kucał tuż przed nią, nim w końcu zdecydował się wycofać. Całe szczęście, bo nie była pewna, jak długo dałaby radę ignorować spoczywające na jej ramionach dłonie. Nawet jeśli napięcie wynikłe z obawy przed słońcem zniknęło, do głosu doszło coś zupełnie innego.

Eveline zacisnęła usta. Kolejny raz miała wrażenie, że jej ciało reaguje samoistnie; że nie ma kontroli nad odruchami, którym mimowolnie się poddawała. Jakby tego było mało, znów poczuła głód. Wyostrzone kły pulsowały, domagając się jakiejkolwiek formy ulgi.

Wbiła wzrok w plecy nieznajomego. Śledziła każdy jego ruch, kiedy stanął przed nią i ruszył w głąb mieszkania. Wciąż oczekiwała momentu, w którym straciłby cierpliwość i jednak pokazał, że chce ją zaatakować. Czekała, aż sięgnie po broń, tym samym dając Eve przyzwolenie, by się broniła. Kiedy rzuciła się na tamtych mężczyzn, zabijanie przyszło jej z łatwością, ale w przypadku tego tutaj… wydawało się niewłaściwe. Przynajmniej na razie.

Mężczyzna zniknął jej z oczu, wślizgując się do sąsiedniego pomieszczenia. Zawahała się, nie od razu decydując stanąć na nogi i za nim podążyć. Jak bardzo jej ufał, skoro ot tak zostawił ją samą w przedpokoju? Nawet jeśli nie była mu obca, kto normalny ze spokojem reagował na widok pokrwawionej, niespokojnej osoby? Zdwoiła czujność, gotowa założyć, że za zachowaniem nieznajomego krył się jakiś podstęp.

A jednak kiedy zajrzała do sąsiedniego pokoju, przekonała się, że jej nieoczekiwany gospodarz zajęty był sprawdzaniem zasłoniętych okien. Uniosła brwi, widząc duże, ciężkie kotary – całkowicie czarne i niepasujące do swojskiego wystroju wnętrza. Nie wyglądały na takie, które wieszało się z kaprysu, by ozdobić okna. Wręcz przeciwnie.

Kimkolwiek był ten mężczyzna, najwyraźniej wiedział, co mogłoby się stać, gdyby znalazła się w blasku dnia. I może rozumiał wiele innych rzeczy, które dla niej pozostawały zagadką.

– Wchodź śmiało. Tu jest bezpiecznie, a ty musisz być padnięta.

Drgnęła w odpowiedzi na te słowa. Na życzliwość, nieznacznie tylko stłumioną przez coś zupełnie innego, o wiele bardziej pierwotnego: strach. Znała już ten metaliczny posmak na języku. Mimo wszystko ją zaskoczył, pod wieloma względami wydając się pozbawiony sensu.

Bał się. Mogła to zauważyć, nagle pojmując, że mężczyzna przed nią był wręcz przerażony. Swoboda jego ruchów okazała się grą pozorów. Nawet z odległości Eve widziała, że drżał, napięciem mięśni zdradzając, ile wysiłku kosztowało go zachowanie pozorów.

Było coś jeszcze, również wydając się mówić samo za siebie. Aż za dobrze słyszała trzepoczące się w piersi nieznajomego serce. Każde kolejne uderzenie, krążącą w żyłach krew i…

Zamrugał, próbując wyrwać się z letargu. Nie pomogło, ale przynajmniej zdołała skupić się na spojrzeniu wpatrzonego w nią chłopaka.

Chłopak… Właśnie jego nagle w nim zobaczyła. Już nie wydawała się taki pewny siebie jak w chwili, w której wpuścił ją do domu.

– Powinnam cię znać? – zapytała wprost.

Nawet jeśli go zaskoczyła, nie dał niczego po sobie poznać. Wciąż stojąc przy zasłonach, skinął głową, wysilając przy tym na blady uśmiech.

– Mam na imię Michael – wyjaśnił takim tonem, jakby w ten sposób wszystko miało stać się jasne.

Może powinno. Może naprawdę znalazła kogoś o imieniu Michael, zamieszkującego w domu naprzeciwko. Może, ale nawet jeśli tak było, Eveline nie potrafią sobie przypomnieć. Wiedziała jedynie, że mężczyzna ani trochę nie wyglądał na wytwór wyobraźni – nie w taki sposób, jak cienie i głosy, które widziała wcześniej.

Wyobrażenia na pewno nie byłyby w stanie zaspokoić potrzeby wymęczonego ciała. Nie w ten sposób, co ktoś żywy i…

– Chcesz usiąść? Wyglądasz bardzo blado. – Nie potrafiła stwierdzić, czy Michael wypowiedział tylko te słowa, czy może było też coś jeszcze. Nie żeby w ogóle ją to interesowało. – Mogę przynieść ci coś do picia. Chcesz?

Nie czekał na odpowiedź. Zniknął w kolejnym pomieszczeniu, może kuchni, choć nie potrafiła tego stwierdzić. Wciąż tkwiąc w miejscu, chwilę jeszcze wpatrywała się w punkt, w którym dopiero co się znajdował, jakby powietrze tam mogło powiedzieć jej, czego powinna się spodziewać.

Z jakiegoś powodu Michael wydawał się… wyjątkowo świadomy. Cokolwiek kryło się za tym stwierdzeniem. Nie miała pewności, czego po nim oczekiwać, ani tym bardziej czy mu ufała. Nie potrafiła nawet stwierdzić, czy faktycznie mógł jej zaoferować coś, co mogłaby uznać za praktyczne. Czegokolwiek faktycznie chciała.

Och, ale przecież wiedziała. To jedno potrafiła stwierdzić z czystym sumieniem.

To było niczym impuls. Przemieściła się, błyskawicznie materializując przy drzwiach, za którymi zniknął Michael. Nie zajrzała do środka, chwilę nasłuchując brzdęku naczyń i ciężkich kroków przemieszczającego się mężczyzny. Słyszała bicie jego serca i swój własny oddech – coraz bardziej urywany i nierówny, prawie jak pulsujący ból, który czuła w wysuniętych kłach.

Czekała. Nasłuchiwała w gotowości, by stwierdzić, kiedy będzie wracał, a potem…

Nawet nie krzyknął. Nie miał szans jej odepchnąć, kiedy skoczyła ku niemu, wytrącając z rąk szklankę w czymś, co na pierwszy rzut oka również przypominało krew. Poczuła nawet charakterystyczny zapach, gdy naczynie wylądowało na ziemi, a szkarłatne plamy rozkwitły na dywanie.  Ta słodycz ją kusiła, ale okazała się niczym w porównaniu do tego, co krążyło w żyłach jej niczego niespodziewającej się ofiary. Eveline aż jęknęła, kiedy kły pokonały opór skóry, a do gardła spłynęła ciepła, kojąca słodycz. Było dużo prościej niż wtedy, gdy musiała szarpać się z tamtymi mężczyznami, mając na uwadze to, że ci chcieli ją skrzywdzić.

Michael jednak nie walczył. Nie poczuła żadnego oporu z jego strony, gdy przywodziła go do ściany. Nie wydał z siebie choćby jęku, kiedy wgryzła się w szyję, ani gdy łapczywie spinała posokę. Nic. Był niczym bezwładna marionetka, całkowicie podatna woli Eveline. Powinno być jej to na rękę, a jednak…

Nie, coś tu nie pasowało. Coś było nie tak, ale…

Mocniej przywarła do gardła Michaela. Piła łapczywie, mimo obaw nie wyobrażając sobie, że miałaby tak po prostu się odsunąć. Co z tego, że nie walczył? Jakie to miało znaczenie, skoro…?

A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Poczuła się tak, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w żołądek. Aż zachłysnęła się powietrzem, gwałtownie pokasłując i tylko cudem nie krztusząc się zalewającą gardło krwią. Poluzowała uścisk, a Michael w końcu się poruszył, natychmiast wykorzystując okazję. Zrobił nawet taki ruch, jakby chciał ją przytrzymać, kiedy nagle się zatoczyła, ale ostatecznie tego nie zrobił. Po prostu obserwował, pozwalając żeby ciężko opadła na posadzkę.

– Przepraszam – wyszeptał, choć równie dobrze mogła to sobie tylko wyobrazić.

Z jakiegoś powodu to jedno słowo również sprawiło, że Eve poczuła się tak, jakby ktoś ją uderzył. Skuliła się, wciąż oszołomiona bólem i targana mdłościami. Zrozumienie pojawiło się po chwili, kiedy dotarło do niej, że coś musiało być nie tak z jego krwią, ale i tego nie potrafiła w pełni zrozumieć.

Co…? I dlaczego…? Dlaczego ją przepraszał i…?

Chciała się podnieść. Próbowała walczyć, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwo. Zdołała jedynie ostrzegawczo warknąć, kiedy mężczyzna pochylił się nad nią. Choć obraz rozmazywał jej się przed oczami, Eveline widziała, że przyciskał dłoń do gardła, próbując zahamować sączącą się z rany krew.

Spróbowała wyciągnąć przed siebie rękę, gotowa pochwycić go i rozerwać na kawałki, ale ta okazała się zbyt ciężka. Prawie natychmiast opadła na podłogę.

Michael potrząsnął głową.

– Przepraszam, Eve – powtórzył Michael. Zabawne, ale brzmiał tak, jakby naprawdę było mu przykro. – Zmusiłaś mnie, ale… Hej, nic ci nie będzie. Zobaczysz, że…

Możliwe, że mówił coś więcej. Mógł, ale jego słowa zniknęły gdzieś, pozbawione sensu i jakiegokolwiek znaczenia.

A potem wszystko zlało się w jedno, kiedy Eveline ostatecznie pochłonęła ciemność.


 

Spadała. Tak przynajmniej się czuła, choć w pustce trudno było o jakiekolwiek szczegóły. A jednak miała wrażenie, że się zapada – coraz niżej i niżej, choć nie miała pewności, co czekało na samym dole. O ile istniało cokolwiek poza napierającą zewsząd ciemnością.

Pęknięcie, pomyślała mimochodem. Nie wiedziała, co to oznacza, ani tym bardziej dlaczego to jedno słowo przyprawiło ją o dreszcze. Z drugiej strony…

– Ucieczka przed prawdą nie sprawi, że ta stanie się łatwiejsza.

Otworzyła oczy. Nie wiedziała, że w ogóle je zamykała, ale najwyraźniej musiała to zrobić. Co prawda niewiele zmieniło się, kiedy zatrzepotała powiekami, przynajmniej początkowo, póki nie uświadomiła sobie, że w mroku dostrzega zarys drugiej, trwającej u jej boku postaci.

On również spadał. Mężczyzna, którego znała, choć zdecydowanie nie był Michaelem. Nawet jeśli wszystko stało się tak szybko, musiałaby oślepnąć, by nie zauważyć różnicy. Postać u jej boku z powodzeniem mogła określić uosobieniem samej nocy – i to w najpiękniejszej z możliwych form. Oddech Eveline na krótką chwilę przyśpieszył, a serce zgubiło rytm, kiedy podchwyciła spojrzenie niemalże całkowicie czarnych oczu. Gdy do tego wszystkiego uświadomiła sobie, że mimo niecodziennego położenia, jej towarzysz się uśmiechał…

Wyciągnęła rękę. Początkowo nawet tego nie zauważyła, pojmując to dopiero w chwili, w której pod palcami poczuła delikatny zarost. Natychmiast zapragnęła się wycofać, ale powstrzymał ją dotyk cudzej dłoni. Sprawił, że poczuła się jeszcze dziwniej, choć bynajmniej nie dlatego, że w spadającym mężczyźnie było coś niepokojącego.

Nostalgia.

Gwałtownie zaczerpnęła tchu. Oczy Eveline rozszerzyły się w geście niedowierzania, kiedy w końcu sobie przypomniała.

Sen, poranek i nostalgia.

– To ty… – wyszeptała bezgłośnie.

Uśmiech Leliela poszerzył się.

– A to ty – odpowiedział ze swobodą, nie przestając się uśmiechać. Miała wrażenie, że w jego spojrzeniu pojawiły się figlarne błyski. – Skoro formalności mamy za sobą, wróćmy do meritum, moja miła.

– Jakiego znowu…? – zaczęła, ale demon puścił jej słowa mimo uszu.

– Pośpieszyłem się, kiedy ostatnim razem nazwałem cię perłą nocy. Dopiero teraz mogę powiedzieć to z czystym sumieniem – podjął, zdecydowanym ruchem ujmując Eveline za dłoń. – Z nieśmiertelnością ci do twarzy. Aż żałuję, że nie mogę powiedzieć ci tego prosto w twarz.

Z równym powodzeniem mógł mówić do niej w jakimś innym języku. Chciała o coś zapytać, ale mętlik w głowie jedynie wszystko komplikował. Wciąż spadała, ale ta kwestia zeszła gdzieś na dalszy plan, wydając się najmniej irracjonalna w całej tej sytuacji. Eve miała wrażenie, że jej umysł działa na zwolnionych obrotach, walcząc o uporządkowanie faktów. To, że część wydawała się przed nią uciekać, odległa i zamglona, niczego nie ułatwiało.

Ale pamiętała Leliela. To, że stała z nim nad pęknięciem, słuchając błagań umarłych. Że już wtedy próbowała coś zrozumieć, zanim… wszystko poszło nie tak.

– Umarłam – uświadomiła sobie. Powinna być przerażona, a jednak wypowiedziała to jedno słowo ze spokojem, ot tak przyjmując je do świadomości. – Umarłam przy tobie. Zabiłeś mnie i…

– Nie zrzucaj tego na mnie, Eveline – zaoponował demon. – To jedynie sprzyjający bieg okoliczności, na który nie miałem żadnego wpływu. Niestety – dodał i wydał się tym szczerze rozczarowany. – Ale wciąż nie jest za późno. Z radością przyjmę cię pod swoje skrzydła.

Na początku pomyślała, że to przenośnia – do czasu, aż coś delikatnie musnęło jej ramiona, skutecznie przyprawiając o dreszcze. Dopiero wtedy w mroku dostrzegła coś więcej, aniżeli smukłą sylwetkę Leliela. Ledwo widziała skrzydła, całe czarne i równie eteryczne, co wszystko dookoła. Widziała jak poruszały się przez pęd powietrza, podczas gdy oboje wciąż zapadali się w pustkę. Nie rozumiała, dlaczego w takim razie wciąż w tym trwali, skoro mężczyzna mógł z taką łatwością pochwycić ją i poderwać się do lotu, ale zdecydowała się o to nie pytać.

Nie widziała w nim anioła. Nie takiego, którego mogłaby spotkać na malowidłach i kościelnych rzeźbach. Czerń jego skrzydeł mówiła sama za siebie, ale… wciąż był piękny. A jakąś cząstka Eveline z uporem do niego lgnęła.

– To dlatego, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Należysz do mnie, odkąd uratowałem cię po raz pierwszy.

– Nie rozumiem – zaoponowała.

Nie odpowiedział. Wciąż wpatrywał się w nią tymi dwiema kosmicznymi dziurami. Czuła jego bliskość i kolejne muśnięcia skrzydeł.

Możliwe, że powinna. Było tak wiele rzeczy, których nadal nie rozumiała, ale…

– Skoro mnie nie zabiłeś – zaryzykowała, mając dość trwania w ciszy – to znaczy, że zrobił to ktoś inny. Ktoś inny jest moim stwórcą.

Mogła tylko zgadywać, czy to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie żeby w ogóle rozumiała wampiry. Jedynym, czego pozostawała w pełni świadoma, pozostawał głód – ten sam, który popchnął ją do zaatakowania Michaela, a wcześniej zabicia tamtych mężczyzn. Już przynajmniej potrafiła nazwać to, co się z nią działo, chociaż wcale nie czuła się dzięki temu lepiej.

Dlaczego to wydawało się tak naturalne…? I przerażająco zarazem?

I do kogo w takim razie tak naprawdę należała…?

– Do mnie. To nigdy się nie zmieni – warknął Leliel. Po raz pierwszy coś zakłóciło spokój jego głosu. Eveline niemalże poczuła bijący od demona gniew i choć nie był skierowany przeciwko niej, w zupełności wystarczył, by przyprawić ją o dreszcze. – Przyjdź do mnie, a już nie będziesz musiała się bać. Wróć do domu, najmilsza.

Do domu… To znaczy gdzie?

Nie rozumiała. Do diabła, niczego już nie rozumiała! Miała ochotę to wykrzyczeć, gotowa wręcz błagać tę istotę o wyjaśnienia. Musiał wiedzieć. Zresztą skoro jej potrzebował, dlaczego po prostu nie przyszedł? Czemu pozwalał, żeby błądziła w ciemnościach, pozbawiona pamięci i tak bardzo zagubiona? Czemu nie było go, kiedy próbowała uciekać przed słońcem. Czemu, gdy ten mężczyzna…?

– Nie skrzywdził cię. To nie ma teraz znaczenia. – Tym razem demon nawet nie próbował kryć irytacji. – Przyjdź do mnie, moja miła. Przyjdź i…

– Dlaczego? – zapytała wprost.

Bardzo szybko pożałowała tego pytania. Chciała się odsunąć, ale nie była w stanie – nie, skoro wciąż spadała, całkowicie bezradna i zdana na panującą dookoła pustkę. Miała wrażenie, że postać Leliela ją przytłacza, napierając ze wszystkich stron w równym stopniu, co i jego potężne, czarne skrzydła.

Przez krótką chwilę miała wrażenie, że w ciszę wdarły się głosy. Możliwe, że od samego początku tam były, ale dotychczas podświadomie je ignorowała. Słyszała je, jednak nie potrafiła stwierdzić, czego oczekiwały. „Naucz się słuchać” – przypomniała sobie słowa demona, kiedy po raz pierwszy stali nad pęknięciem, ale i te w niczym jej nie pomogły. Jak miała nauczyć się czegoś, czego nawet nie rozumiała?

Wiedziała, że przez cały ten czas nie spuszczał z niej wzroku. Słowem nie odezwał się, kiedy zamarła w przerażeniu, wsłuchana w nawołujące z oddali głosy. Nie zareagował również wtedy, gdy mimowolnie się skuliła, ledwo powstrzymując się przed instynktownym zakryciem uszu dłońmi, byleby tylko zagłuszyć coraz głośniejsze wycie. Dźwięk stopniowo przybierał na sile, atakując nienaturalnie wyostrzone zmysły i powoli zaczynając osiągnąć poziom, który mogła uznać za bolesny.

Potem wszystko ucichło – równie nagle, co wcześniej się zaczęło. Wrażenie było takie, jakby ktoś wcisnął przycisk na pilocie. Głosy ucichły, ale ledwo byłą tego świadoma.

Dużo bardziej zainteresowało ją to, że Leliel tak po prostu się uspokoił.

– Wszystko w swoim czasie – oznajmił cicho, znów łagodny, wręcz nonszalancki. – To naturalne, że jesteś skołowana, ale… Tak, na wszystko trzeba czasu – przyznał w zamyśleniu. – Kiedy trwa się przez tyle czasu, bardzo łatwo o tym zapomnieć.

Tym razem nie odważyła się odezwać. Obserwowała go, w pamięci wciąż mając echo niespójnych głosów. Wierzyła, że nadal gdzieś tam były – że rozbrzmiewały wokół nich – ale z jakiegoś powodu już ich nie słyszała.

Leliel przemieścił się. Przyszło mu to z łatwością, może za sprawą skrzydeł, a może cały ten świat podlegał jego kaprysom. Eveline była pewna, że śniła, choć zarazem szczerze wątpiła, by w grę wchodziły zwykłe nocne majaki. Chodziło o coś więcej, choć wolała się nad tym nie zastanawiać. To był jeden z tych snów, w których chwila nieuwagi mogła kosztować ją więcej, aniżeli odrobinę stresu.

– Poszukaj odpowiedzi, skoro tak bardzo ci na nich zależy. Część już znalazłaś. Skoro tak, dowiedz się więcej i przyjdź do mnie, kiedy zapragniesz zrozumienia – wyszeptał, nachylając się w jej stronę. Poczuła muśnięcie ciepłego oddechu na policzku. Zadrżała, porażona tą nagłą bliskością. – Uznaj to za taką naszą małą grę.

– Ale…

Zaschło jej w gardle. Przełknęła z trudem, próbując pozbyć się nieprzyjemnego uścisku. Czuła jak serce tłucze się w piersi, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz i uciec gdzieś daleko.

Do kogoś. Nie Leliela…

– Gdybyś naprawdę pragnęła być tu ze mną, nie wahałabyś się. Wierzę, że stać cię na więcej, Eveline – oznajmił ze spokojem demon. – Pamiętasz, co powiedziałem? Uciekasz przed prawdą.

– To nie tak… – zaprotestowała, ale na mężczyźnie nie zrobiło to wrażenia.

– Ależ tak. Nie takiej ciebie pragnę – dodał, mrużąc oczy. Na jego usta powrócił znajomy już uśmiech. – Czekałem na ciebie tyle czasu, że nie widzę przeszkód, by poczekać jeszcze trochę. Tak może być nawet zabawniej. Ucieszę się o wiele bardziej, jeśli sama do mnie przyjdziesz.

Chciała zaprotestować. Oznajmić mu, że przecież tutaj była i go potrzebowała. Że właśnie przeczył wszystkiemu, co wcześniej zasugerował – temu, że należała do niego – ale…

Ale to nie było tak.

Nostalgia zniknęła. Pozostał strach i coraz silniejsze poczucie, że wszystko było nie tak. Oczywiście, chciała wrócić do domu, jednak… szczerze wątpiła, by miała odnaleźć go u boku tego mężczyzny.

Był ktoś jeszcze. Ktoś, kogo bardzo potrzebowała i…

Kto…?

– Sama widzisz – westchnął Leliel, nie odrywając wzroku. – Ale to w porządku. Skoro tak wolisz, śnij dalej, Eveline. Trwaj w iluzji tyle, ile sobie zażyczysz.

Pstryknął palcami. Widziała to wyraźnie – prosty, płynny gest, który jednak wystarczył, by zakłócić całą stworzoną we śnie rzeczywistość. Leliel znikł, rozpływając się w powietrzu niczym mgła. Znów była sama, otoczona przez ciemność i nadal spadając, ale to już nie miało znaczenia.

Odetchnęła, kiedy zniknął jej z oczu. Tylko na chwilę, bo prawie natychmiast sparaliżowała ją myśl o tym, że ją tu zostawił. Gdzieś w oddali znów usłyszała głosy, te jednak okazały się równie ulotne, co i skrzydła demona. Słuchanie ich nie bolało, choć Eveline nadal nie potrafiła ich zrozumieć.

Prawie jak wtedy… Jak wtedy, gdy kroczyła tamtym ciemnym korytarzem, otoczona przez szepty i płomienie, i…

Gdzie wtedy poszłam? Do kogo…?

Nie wiedziała.

W następnej sekundzie sen ostatecznie się rozpłynął, uwalniając Eveline ze swoich objęć. Natychmiast poderwała się do siadu, prostując niczym struna.

Otworzyła oczy.

Także tego. Ktoś pamięta Michaela? Jakieś teorie co do tego, co właśnie się stało? O drugą część rozdziału nawet nie pytam, chociaż praktycznie pisała się sama. :D

Nowa oprawa graficzna dodała mi energii, żeby pisać. Wydaje mi się, że obecne okładki oddają wszystko to, co chciałam, więc no. A tymczasem do napisania, kochani!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz