3/15/2022

☾ Rozdział XXII

Eveline

Została sama. To stało się oczywiste w chwili, w której wyczuła jak obecność Castiela wycofuje się i gaśnie. Początkowo nie była pewna, co to oznacza, ale skoro wciąż mogła wyczuć więź ze stwórcą, nabrała pewności, że ten po prostu pozostawał poza jej zasięgiem. Mogła tylko zgadywać dlaczego, ale to na dłuższą metę okazało się mało istotne.

Oddalenie się od hotelu i wciąż przeszukujących okolicę łowców, przyszło Eveline z łatwością. Instynkt zrobił swoje i choć jakaś cząstka Eve aż rwała się do tego, żeby się posilić, potrzeba przetrwania okazała się silniejsza. Czuła, że tym razem pokonanie ich mogłoby się okazać problematyczne. Z czasem zresztą dopadło ją zmęczenie i pojęła, że zbliżał się świt. Nie miała pojęcia, co stałoby się, gdyby jednak zaryzykowała ze spotkaniem światła dnia, ale postanowiła tego nie sprawdzać.

Problem polegał na tym, że nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić. Maszerowała bez celu, otoczona przez drzewa i świadoma wyłącznie narastającego znużenia. Wątpiła, żeby schronienie się między gałęziami albo na leśnej ściółce wchodziło w grę, nawet jeśli gęstwina okazała się wystarczająco gęsta, by zapewnić cień. Eveline nie chciała znajdować się na zewnątrz, kiedy nadejdzie dzień, raz po raz walcząc z natarczywą myślą, że wtedy wydarzy się coś bardzo złego.

Co mam robić?, posłała myśl w pustkę.

Doczekała się wyłącznie przejmującej ciszy. Jej umysł nie natrafił na czyjąkolwiek obecność – ludzką lub… cóż, mniej. I chociaż ta świadomość powinna wydać się Eveline kojąca, jedynie rozbudziła w niej kolejne wątpliwości.

Gdyby przynajmniej miała pewność, jak wrócić do domu, w którym schroniła się za pierwszym razem, wszystko stałoby się prostsze. Początkowo miała nawet nadzieję, że w jakiś cudowny sposób znów się tam znajdzie, dokładnie jak wcześniej, ale nawet kiedy zatrzymała się, zamknęła oczy i spróbowała przypomnieć sobie szczegóły pogrążonego w mroku salonu, po uniesieniu powiek wciąż tkwiła pośród drzew. Wraz z rozczarowaniem uderzyła ją frustracja i coraz silniejsza świadomość, że wciąż nie mogła poczuć się bezpiecznie. Nie tutaj.

Zacisnęła dłonie w pięści, przez chwilę bliska tego, żeby uderzyć nimi w pień najbliższego drzewa. Powstrzymała się z trudem, nie chcąc robić niepotrzebnego hałasu. Okolica może i wydawała się opustoszała, ale Eveline i tak wolała nie ryzykować. Zdążyła przekonać się, że w ciemnościach potrafiło czaić się więcej, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Jeśli tylko przypomniałaby sobie jeszcze, co to oznaczało…

Jakby w odpowiedzi na te myśli, usłyszała śmiech. Początkowo wydał jej się zbyt odległy i cichy, by zwróciła na niego uwagę – majaczył gdzieś na granicy świadomości, niczym dawno zapomniane, wyparte z pamięci wspomnienie. Dopiero kiedy rozbrzmiał ponownie, Eve niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła, prostując się niczym struna. Wzdrygnęła się, bynajmniej nie z zimna. Chłód pozostawał jej obojętny, a jednak mogła przysiąc, że temperatura w ułamku sekundy spadła o kilka znaczących stopni. Cienie wydłużyły się, bardziej nieprzeniknione i jakby żywe, choć rozsądek podpowiadał Eveline, że to nie powinno mieć miejsca.

Tyle że naprawdę słyszała dziecięcy śmiech. Już nie rozbrzmiewał w jej głowie, ale gdzieś obok, zbyt prawdziwy, by mogła uznać go za wytwór wyobraźni. Błyskawicznie obejrzała się, ale za sobą nie dostrzegła nikogo ani niczego, nawet spłoszonego zwierzęcia. Wstrzymując oddech, zamarła w oczekiwaniu, niespokojnie nasłuchując, jednak dookoła zapadła głucha cisza.

A potem wychwyciła kroki.

Ktoś przebiegł za jej plecami, tak blisko, że aż całą sobą poczuła obecność. Poczuła przemykające wzdłuż kręgosłupa dreszcze. Znów usłyszała śmiech i wtedy nabrała przekonania, że należał do dziecka.

Tym razem zawahała się, na moment zamierając i niespokojnie spoglądając w ciemność przed sobą. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby się poruszyć – bardzo powoli, prawie jak w transie. Niemalże spodziewała się zobaczyć znajome już cienie, prawie jak te, które obserwowała w opustoszałym salonie, jednak nic podobnego nie miało miejsca.

W zamian zamarła, wpatrzona wprost w puste, całkowicie czarne oczy.

Dziewczynka przystanęła zaledwie kilka metrów od niej. Stała spokojnie, dłoń wspierając na pniu pobliskiego drzewa. Jej spojrzenie przypominało dwie czarne dziury, zwłaszcza że czerń tęczówek objęła również białka. Poplątane włosy częściowo przysłoniły bladą twarz, nieregularnymi falami opadając na ramiona. Choć na sobie miała czarną sukienkę, ubranie wydało się Eveline eteryczne, tak jak i cała postać.

I imię… Gdzieś w pamięci zamajaczyło imię, które…

– Vi – wyszeptała bezgłośnie.

Na ustach dziecka pojawił się uśmiech, ten jednak okazał się pod każdym względem niepokojący. Jeden rzut oka na wykrzywione wargi sprawił, że zapragnęła się wycofać.

– Robi się jasno – zauważyła cicho dziewczynka. – Potrzebujesz pomocy, Eve?

Zadrżała. Zrobiła krok w tył, tylko dzięki refleksowi nie potykając się o wystający korzeń. Sama również uchwyciła się pnia, nie odrywając wzroku od przyczajonej tuż przed nią postaci. Niespokojnie obserwowała Violett, próbując zrozumieć, czego właśnie doświadczała. Wiedziała jedynie, że nie powinno jej tutaj być; nie powinna przed nią stać i rozmawiać. Nie, skoro…

Postać na schodach. Raz po raz staczająca się po stopniach, coraz niżej i niżej… i…

Dość.

Ale wizja nie chciała zniknąć, równie żywa, co i obecność tej istoty. Eveline zacisnęła powieki i gwałtownie zassała powietrze, próbując się uspokoić.

– Tutaj jest wejście. Nie widać go na pierwszy rzut oka, ale jeśli przyjrzeć się dokładniej… – Vi urwała. – Pośpiesz się, zanim zrobi się jasno.

Dlaczego?

Jednak Eveline nie odważyła się zadać tego pytania na głos. Wciąż tkwiła w bezruchu, przez chwilę świadoma wyłącznie swojego urywanego, przyspieszonego oddechu i bawiącego się liśćmi wiatru. W duchu odliczała kolejne sekundy, całą energię wkładając w odsunięcie od siebie wspomnienia spadającej raz po raz postaci. Nie chciała jej widzieć; nie chciała znów przeżywać tego samego – obserwować jak Violette znów i znów stacza się na sam dół, dokładnie jak wtedy, gdy…

Otworzyła oczy. Kiedy w panice spojrzała przed siebie, przekonała się, że znów tkwiła sama pośród drzew.

Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Śniła? A może jednak niekoniecznie? Niczego już nie była pewna, nie pierwszy raz mając wrażenie, że kroczyła gdzieś na granicy zdrowego rozsądku, w każdej chwili mogąc go utracić. Balansowała, tylko cudem wciąż utrzymując równowagę, mimo że i to przychodziło jej z coraz większym trudem.

Niespokojnie powiodła wzrokiem dookoła, ale już nigdzie nie widziała Vi. Próbując zdusić w sobie niepokój, przestąpiła naprzód, ludzkim krokiem pokonując odległość dzielącą ją od miejsca, w którym dopiero co zobaczyła zjawę. Przykucnęła, chcąc przyjrzeć się ziemi, choć wyostrzone zmysły jasno dały jej do zrozumienia, że nie znajdzie śladów czyjejkolwiek bytności. Powietrze okazało się czyste, bez choćby śladu charakterystycznej dla krwi słodyczy. Również ziemia okazała się nienaruszona, jeśli nie liczyć skrytego między zaschniętymi liśćmi obiektu, który…

– Och.

Drżącymi palcami ujęła wysłużony sznur. Zaintrygowana, szarpnęła za znalezisko. Wszelakie myśli uleciały z jej głowy w chwili, w której zdołała otworzyć niewielką, dobrze zamaskowaną klapę. Eveline natychmiast poderwała się na równe nogi, rozszerzonymi oczyma spoglądając wprost w ziejącą u jej stóp ciemność. Myśl o tym, że miałaby w nią wkroczyć, wydała się co najmniej niepokojąca, ale…

Niedługo zrobi się jasno.

Nerwowo przygryzła dolną wargę. Skrzywiła się, czując krew w ustach, kiedy wyostrzonym kłem naruszyła skórę.

Nie dając sobie czasu na wątpliwości, pośpiesznie wślizgnęła się do otworu. Napięła mięśnie, czekając na jakiekolwiek oznaki tego, że popełniła błąd. Niemalże spodziewała się znajomego uczucia spadania – prawie jak wtedy, gdy dryfowała w ciemnościach, zapadając w pustkę – jednak nic podobnego nie miało miejsca. Pod stopami prawie natychmiast poczuła pewny grunt, a kiedy oczy przywykły do gęstszego niż do tej pory mroku, do Eveline dotarło, że najwyraźniej jednak znalazła bezpieczne miejsce… Na tyle, na ile było to możliwe w przypadkowym, znalezionym w środku lasu podziemnym schronie.

Wyciągnęła przed siebie dłonie, próbując oszacować dostępną przestrzeń. Gdziekolwiek się znalazła, ukryta komora okazała się klaustrofobicznie mała. Eve przemieściła się ledwo o krok i skrzywiła, uderzając kolanem o coś, w czym finalnie rozpoznała metalową ramę łóżka. Zaskoczona, dokładnie sprawdziła znalezisko, jedynie utwierdzając się w przekonaniu, że jak najbardziej wyczuwa zakurzony, pozbawiony pościeli materac. Nie znalazła niczego więcej, nawet okrycia, ale to nie miało znaczenia. Przecież i tak go nie potrzebowała.

Nad sobą widziała wejście i powoli jaśniejące niebo. Chcąc nie chcąc sięgnęła ku górze, by chwycić za sznur i ponownie zapieczętować otwór. Skrzywiła się, czując opadające na twarz drobinki ziemi. W chwili, w której całkowicie odcięła się od zewnętrznego świata, poczuła się niemal jak w grobie i to mimo świadomości, że w każdej chwili swobodnie mogłaby się wydostać.

Eveline odetchnęła. Z westchnieniem oparła się o ścianę, po czym osunęła się na ziemię, z jękiem ukrywając twarz w dłoniach. Pomyślała, że powinna przenieść się na łóżko, ale tak naprawdę było jej wszystko jedno. Mimo dającego się we znaki zmęczenia, nie wyobrażała sobie, że miałaby tak po prostu zasnąć. Nie tu. Nie po tym jak Vi…

Potrząsnęła głową. Nie chciała o tym myśleć.

Spróbowała się rozejrzeć, czujnie wodząc wzrokiem poprzez rozstawione palce, ale nawet mimo wyostrzonych zmysłów w ciemnościach nie dostrzegła niczego. Chciała wierzyć, że była sama i że w najbliższym czasie nikt nie pojawi się w tym miejscu. Gdyby przynajmniej wiedziała, co o tym sądzić, zwłaszcza że kryjówkę zasugerował jej ktoś, kogo przecież nie miała prawa spotkać. Nie tak po prostu, choć w ostatnim czasie Violett wydawała się ją prześladować.

Albo oszalałam. To bardziej prawdopodobne.

Skrzywiła się na tę myśl. Wspomnienie zmarłej przyjaciółki okazało się równie mgliste, co i wszystko obrazy dotyczące Aurory. Eveline nawet nie próbowała weryfikować, ile z tego, co działo się w jej głowie, miało jakikolwiek związek z prawdą.

Na dobry początek musiała przeczekać do zachodu słońca. Perspektywa spędzenia kolejnych kilkunastu godzin pod ziemia nie brzmiała zachęcająco, ale jaki miała wybór? Co prawda samo miejsce wciąż wzbudzało w Eve wątpliwości, ale z drugiej strony… Wydawało się bezpieczne. I ani trochę nie wyglądało jak przypadek. Kryjówka z trudnym do wyparzenia wejściem, przystosowana pod osobę, która nie potrafiła znaleźć się w świetle dnia? Nie, to ani trochę nie brzmiało jak zrządzenie losu. Ile osób trafiło tutaj przed nią? I ile takich miejsc w takim razie oferowało tak dziwne miejsce, jakim było Haven?

Odchyliła głowę. Zamknęła oczy, choć w ciemnościach nie czyniło to żadnej różnicy. Myśli wciąż wirowały, mieszając się ze sobą i skutecznie utrudniając skupienie na czymkolwiek.

A potem – choć naprawdę próbowała odpędzić od siebie zmęczenie – umysł Eveline ostatecznie się poddał, zapadając w pustkę.


 

Obudziły ją szepty albo niepokój – sama nie potrafiła stwierdzić. Te pierwsze zresztą zniknęły, ledwo tylko otworzyła oczy, nagle odkrywając, że już nie siedziała zwinięta pod ścianą w jakiejś ciemnej komórce. Kiedy pierwszy szok minął, do Eveline dotarło, że leżała na trawie, a przestrzeń dookoła zapewniała dużo więcej swobody.

Błyskawicznie poderwała się do pionu. Serce rozpaczliwie zatrzepotało się w piersi i nic nie wskazywało na to, żeby zamierzało odzyskać rytm. Eveline spodziewała się pustki i znajomego już uczucia spadania, jednak i to nie miało miejsca. Grunt pod stopami okazał się stabilny, tak jak i otaczająca ją rzeczywistość. Co więcej, kiedy zdołała się skupić na tyle, by rozejrzeć się dookoła, miejsce wydało jej się znajome. Niczym odległe wspomnienie, ale jednak.

Powinna zaniepokoić się widokiem grobów, ale nic podobnego nie miało miejsca. Obecność cmentarza przyjęła ze spokojem, nagle znajdując usprawiedliwienie dla cichych, choć wszechobecnych głosów. Pragnęła im odpowiedzieć, ale nie miała pojęcia jak. Czegokolwiek od niej oczekiwali, to wciąż pozostawało poza jej zasięgiem.

Polana nie była duża, ale w porównaniu do podziemnego pokoju wszystko wydawało się lepszą alternatywą. Granice cmentarza wyznaczały gęsto rosnące drzewa, te jednak wydawały się zbyt ciche i nienaturalne. Nie było wiatru. Niczego, co świadczyłoby o czyjejkolwiek obecności, a jednak Eveline była gotowa przysiąc, że coś spoglądało na nią z ciemności. Bezpieczniej było na polanie, zwłaszcza że tę zalewał łagodny blask księżyca. I przed spojrzeniem w niebo, nabrała pewności, co zobaczy, ale i tak na moment wstrzymała oddech, widząc przypominający olbrzymi uśmiech, srebrzysty sierp.

Instynktownie uniosła dłoń do szyi, ale palcami natrafiła wyłącznie na gładką skórę. Przez moment poczuła się rozczarowana, chociaż nie potrafiła stwierdzić dlaczego

Zgubiłam go…

– To piękne miejsce – usłyszała i tyle wystarczyło, by sprowadzić ją na ziemię. Z jakiegoś powodu glos Leliela ani trochę jej nie zaskoczył. – Spokojne.

– To cmentarz – zauważyła przytomnie.

Kiedy odszukała go wzrokiem, odkryła, że jednak pominęła coś istotnego. Nie miała pojęcia, jakim cudem wcześniej nie dostrzegła górującej nad okolicą kapliczki, choć ta znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów od miejsca, w którym stała. Uniosła brwi, wymownie spoglądając na stojącego w wejściu mężczyznę. Tym razem nie dostrzegła ani czarnych skrzydeł, ani niczego niepokojącego, ale i tak nie potrafiła spojrzeć demonowi w twarz. Coś w ujmującym uśmiechu, który jej posłał, przyprawiło Eveline o dreszcze.

To musiał być sen. Kolejny, w który ingerował, chociaż nie potrafiła określić jego intencji. Przez moment miała ochotę ostentacyjnie odwrócić się i ruszyć w stronę lasu, ale ostatecznie się na to nie zdobyła. Chciała tego czy nie, obawiała się, że w tym miejscu to on rozdawał karty. Co więcej, coś w widoku tego miejsca rozbudziło w niej ciekawość.

Z wolna ruszyła ku Lelielowi. Wciąż się uśmiechając, wyprostował się, jakby chcąc podkreślić to, że na nią czekał.

– Wybranka śmierci nie powinna bać się jej przymiotów – zauważył niemal pogodnym tonem. – Zwłaszcza w twojej sytuacji, najmilsza.

– Mojej sytuacji… – powtórzyła w zamyśleniu. Nie rozwinął tej myśli, choć po cichu liczyła, że jednak to zrobi. Westchnęła w duchu, ale zdecydowała się nie naciskać. – Widziałam już to miejsce. Nie pamiętam kiedy, ale na pewno.

– Ach… – wyrwało się Lelielowi. Zachęcająco wyciągnął ku niej dłoń. – Jakby ci to wytłumaczyć… Pamiętasz naszą rozmowę o styku światów? – zapytał, ale nawet nie czekał na odpowiedź. – Przenikasz oba. Robiłaś to od początku, choć dopiero teraz w pełni przynależysz również tutaj.

Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. „Tutaj”, czyli gdzie? Czy była martwa? Na swój sposób na pewno. Co prawda to wciąż niczego nie wyjaśniało, ale…

Odsunęła od siebie te myśli. Wciąż brakowało jej informacji, by wysnuć jakąkolwiek sensowną teorię. Styk światów, nieustające szepty i dające Eve we znaki poczucie pustki – to wszystko musiało być ze sobą powiązane, ale wciąż nie potrafiła stwierdzić w jaki sposób. Miała wrażenie, że patrzyła na kawałki układanki, które zarazem do siebie pasowały, jak i wykluczały się wzajemnie. Wciąż czegoś brakowało, ale nie miała pojęcia, gdzie szukać brakującego elementu.

Zerknęła na wyciągniętą ku niej dłoń, ale nie zdecydowała się jej chwycić. Nawet jeśli go tym uraziła, nie dał niczego po sobie poznać.

– Jestem tutaj, żebyś dalej mógł mnie zwodzić? – rzuciła bez przekonania. Ponad jego ramieniem spróbowała zajrzeć do wnętrza kaplicy. – Jeśli to ma być jakaś chora gra…

– Ależ skąd – obruszył się. – Wręcz przeciwnie. Czy wiesz, co to za miejsce?

Potrząsnęła głową. Najwyraźniej tego się spodziewał, bo bez chwili wahania usunął się, by zrobić Eveline przejście. Z pewnymi obawami przekroczyła próg, z największą ostrożnością stawiając kolejne kroki. Wciąż czuła się tak, jakby grunt w każdej chwili mógł usunąć jej się spod stóp. W obawie wyczekiwała momentu, w którym zacznie spadać – tak jak za pierwszym razem, zdana co najwyżej na obecność Leliela.

Nic podobnego nie miało miejsca. Zamiast w nicość, wkroczyła do chłodnego, zakurzonego wnętrza. Na pierwszy rzut oka przypominało niewielki kościół, pełne prostych, drewnianych ławek, w których jednak nikt od dawna nie zasiadał – warstwa kurzu mówiła sama za siebie. Ostrożnie kroczyła po kamiennej posadzce, mimo starannie stawianych kroków mając poczucie, że porusza się zbyt gwałtownie i głośno. Dźwięk odbijał się echem od kamiennych ścian, nieprzyjemnie zwielokrotniony.

Czuła, że Leliel podąża za nią, choć on dla odmiany kroczył całkowicie bezgłośnie. Eve powstrzymała się od obejrzenia na demona, choć instynkt stanowczo protestował przed zwracaniem się do potencjalnego zagrożenia plecami. Z drugiej, gdy ta istota miała ją zaatakować, już dawno by do tego doszło. W jakiś pokrętny sposób Eveline wiedziała, że do pewnego stopnia mogła mu zaufać.

Przed sobą dostrzegła niewielkie wzniesienie ołtarz. Była w połowie drogi, kiedy ciemność rozproszył łagodny blask płomieni. Eveline wzdrygnęła się, z zaciekawieniem spoglądając na ustawione po obu stronach świece. Najwięcej dostrzegła przy samym ołtarzu, starannie ustawione pomiędzy kwiatowymi kompozycjami. Wtedy też zorientowała się, że w powietrzu unosił się przyjemny kwiatowy zapach, który ostatecznie utożsamiła ze słodyczą róż. Okazała się o wiele przyjemniejsza niż dominująca w okolicach domu lawenda.

Piękne i czerwone. Jak krew, uświadomiła sobie, wpatrzona w delikatne płatki.

Jednak to nie zdobiony ołtarz okazał się najbardziej interesujący. Zrozumiała to w chwili, w której zwróciła spojrzenie ku olbrzymiemu, wypełnionemu kolorowymi szkiełkami oknu. Witraż na moment przysłonił wszystko inne, staranny i piękny, pełen detali, co do których wątpiła, że mogłyby wyjść spod ludzkiej ręki. Dostrzegła wyraźnie odcinającą się na tle pociemniałego nieba kobietę – rudowłosą i piękną, odzianą w czarną suknię. Również tam Eveline dostrzegła kwiatowe motywy; wijące się róże i kolce, wydające się sięgać ku trenowi sukni piękne istoty, zupełnie jakby chciały ją pochwycić.

A potem dostrzegła, że kobieta z nabożną czcią wznosiła dłonie ku nocnemu niebu – wprost do górującego nad nią sierpa księżyca. Wpatrując się w srebrzysty kształt, Eveline w oszołomieniu pomyślała, że prawdziwy satelita jakimś cudem uplasował się w tym samym miejscu, idealnie pokrywając z jego szklanym odpowiednikiem.

Zastygła, porażona pięknem tego zjawiska. Ta kobieta, to miejsce, słodycz kwiatów…

– Przepiękna, prawda? – usłyszała spokojny, niezwykle łagodny szept. Zesztywniała, czując muśniecie cudzych dłoni na ramionach. Leliel znajdował się tuż za nią, szepcąc wprost do ucha, ale nie próbowała go odepchnąć. – Oto i mroczna matka, królowa nocy… Błogosławiona przez ciemność Lilith – wymruczał, a do jego głosu wkradła się czułość.

Przyjęła jego słowa w milczeniu. Serce zatrzepotało jej w piersi, ale tym razem nie za sprawą leku. Do Eveline dotarło, że czuła przede wszystkim podekscytowane – coraz silniejsze, równie niejasne, co i emocje, których doświadczała za każdym razem, kiedy spotykała się z Lelielem. Tym razem nostalgia wydała jej się uzasadniona, zwłaszcza kiedy znów spojrzała na srebrzący się sierp księżyca. Gdyby tylko wiedziała, co tak naprawdę oznaczał i dlaczego wydawał się aż taki istotny…

Bezwiednie zacisnęła dłonie w pieści. Spróbowała poluzować uścisk, ale ciało nie rwało się do współpracy. Ostatecznie musiała zmusić się do tego, by oderwać wzrok od witraża i chociaż obejrzeć się przez ramię. Zdołała podchwycić błysk w oczach stojącego tuż obok, uśmiechającego się Leliela.

– Opowiedz mi. Wiem, że chcesz.

Wydawał się tylko na to czekać. Natychmiast przestąpił naprzód, wymijając ją i wyciągając rękę. Uniosła brwi, kiedy skłonił się w nieco teatralny sposób, ale nie skomentowała tego nawet słowem. Miała wrażenie, że tylko w przypadku tej istoty to mimo wszystko miało prawo wyglądać swobodnie, nie komicznie.

Tym razem chwyciła go za dłoń, pozwalając, by podprowadził ją bliżej ołtarza. Ostrożnie weszła na podwyższenie, patrząc pod nogi, by nie ryzykować potknięcia się.

– Opowiedz… – Leliel uśmiechnął się w pozbawiony wesołości sposób. – To byłoby proste, gdybym wiedział od czego zacząć. W tym przypadku, moja droga, ciężko wskazać początek – przyznał, przesuwając dłonią po podbródku. – Aczkolwiek w porządku… Chyba mam jeden pomysł.

W chwili, w której dostrzegła niebezpieczny błysk w czarnych oczach, szybko zorientowała się, że jego metody zdecydowanie nie miały przypaść jej do gustu.

Emm… Okej, mnie nie pytajcie. :D Popłynęłam i mi z tym dobrze. I, o mój boru, w końcu mogłam swobodnie wpleść we wszystko Lilith. Czekałam na to długo, tak naprawdę od samego początku. Także no, bawię się świetnie, a najbliższy rozdział będzie przełomowy. Co więcej, postaram się napisać go do niedzieli, a więc szóstej rocznicy tej historii. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz