Eveline
Marco nie mówił jej
wszystkiego. Była tego pewna, choć nie miała w sobie dość odwagi, żeby
zapytać go o to wprost. Sama kwestia nawiązywania do rozmów, które odbyli w snach,
wydawała się Eveline nieprawdopodobna, pomimo tego że zarazem czuła, iż powinna
się do takiego stanu rzeczy przyzwyczaić. W tym miejscu wszystko wydawało
się inne, ona zaś wydawała się trwać na pograniczu dwóch różnych, równie
prawdziwych światów.
Zabawne,
ale z łatwością przyszło jej przyzwyczajenie się zwłaszcza do obecności
Lany. Wampirzyca była bezpośrednia, co zresztą dawała do zrozumienia
praktycznie od chwili pierwszego spotkania. Co więcej, ona rozumiała, co do
pewnego stopnia dodawało Eveline pewności siebie. Wiedziała, że gdyby tego
potrzebowała, mogła skorzystać z okazji, by szczerze z kobietą
porozmawiać, ale nie potrafiła ot tak się na to zdobyć. Nekromancja wciąż brzmiała
jak marny żart, choć zarazem całą sobą czuła, że to tłumaczyło wszystko – i to
łącznie z tym, czego doświadczyła w przeszłości. Co więcej, spotkanie
z istotą, która z jakiegoś powodu przypominała Vi, choć zdecydowanie
nią nie była, jedynie wszystko komplikowała, wzbudzając w Eve wątpliwości.
Problem polegał na tym, że wszystko wskazywało na to, iż nie była w stanie
przed tymi istotami uciec – i to niezależnie od miejsca, w którym
próbowałaby się ukryć. Istniały byty, przed którymi nawet Marco nie miał szansy
jej chronić, nieważne jak zawzięcie by próbował.
Dom, który
przyszło jej dzielić razem z wampirami, miał w sobie coś wyjątkowego.
Czuła to całą sobą, mimowolnie myśląc o aurze, którą z jakiegoś
powodu była w stanie wyczuć. W tym miejscu od samego początku dostrzegała
coś, czego nie potrafiła określić, a co niezmiennie przyprawiało ją o dreszcze.
Ciemne korytarze skrywały swoje tajemnice, zresztą tak jak i rezydencja
Nightów, jednak dopiero teraz była tego w pełni świadoma. Rozpamiętywała
słowa Marco oraz to, czego sama doświadczyła pierwszej nocy, niezmiennie
porównując iluzję i rzeczywistość. I to wystarczyło, żeby zorientowała
się, że w przeszłości wydarzyło się tutaj coś istotnego – z tym, że wciąż
nie miała pojęcia co.
Cóż, chyba w rzeczywsitości
nie chciała tego wiedzieć. Sądząc po sposobie, w jaki we śnie rozmawiał z nią
Marco, on również nie zamierzał wdawać się w szczegóły.
Jakkolwiek
by nie było, nic nie potrafiło zmusić Eveline do tego, by powstrzymała się
przed zwiedzaniem budynku, zwłaszcza kiedy na zewnątrz robiło się jasno.
Sypiała zdecydowanie mniej, co w znacznym stopniu dawało jej się we znaki,
ale nie potrafiła ot tak zrezygnować z próby połączenia dziennego i nocnego
trybu życia. Nie wyobrażała sobie, że miałaby ot tak zdecydować się na
funkcjonowanie po zachodzie słońca, choć towarzystwo, w którym przyszło
jej funkcjonować, wydawało się tego wymagać. Z drugiej strony, świt wiązał
się z samotnością, choć słoneczny blask zarazem sprawiał, że czuła się
bezpieczniejsza. Zwłaszcza świadomość, że w ten sposób łatwiej mogła
uniknąć spotkania z Castielem, wydawała się kusząca, wampir bowiem
niezmiennie sprawiał, że czuła się nieswojo. Co prawda widziała go zaledwie
kilka razy, za każdym razem będąc w towarzystwie Lany bądź Marco, Salvador
zresztą wydawał się ją ignorować, nie zmieniało to jednak faktu, że dobrze
pamiętała przebieg ich spotkania przed domem.
Inną, z pewnością
nietypową kwestią było to, że zaczęła nosić przy sobie kołek. To samo w sobie
wydawało się szalone, ale tak właśnie było. Nosiła ze sobą długi kawałek
drewna, który zabrała od Castiela, nawet nie zastanawiając się nad tym, że
kiedykolwiek mogłaby go użyć. Podejrzewała, że gdyby nadszedł taki moment, nie
miałaby nawet czasu, by go wyjąć, a co dopiero zaatakować ewentualnego
przeciwnika, ale to nie miało znaczenia. W większych miastach wiele kobiet
nosiło w torebce gaz pieprzowy, nie mając gwarancji, że ten faktycznie
pozwoli im się obronić. W Haven przynajmniej względne bezpieczeństwo mogło
zapewnić coś innego, jej zaś pozostawało do tego przywyknąć.
W krótkim
czasie musiała nauczyć się naprawdę wielu rzecz – i to na swój sposób ją
przerażało.
Nie chciała
o tym myśleć, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że na swój sposób trwała w miejscu.
Marco ją uratował, nie pierwszy raz zresztą, jednak zabranie do podobno „bezpiecznego”
miejsca niczego nie zmieniało. Wciąż była zagrożona, chociaż nie miała pojęcia
dlaczego i czym zasłużyła sobie na to, by ktokolwiek się nią interesował.
Nie mogła wyjechać ani walczyć, nie wspominając o tym, że nic nie
wskazywało na to, by ten stan rzeczy miał szansę zmienić się w najbliższym
czasie. Mogła co najwyżej trwać w tym z dnia na dzień, próbując
opierać się na tym, co oferowali jej Lana i Marco. To powinno wystarczyć,
ale… Cóż, w rzeczywistości sprawy nie miały się w aż tak prosty,
oczywisty sposób, Eveline zaś pragnęła czegoś więcej.
Prawda była
taka, że coraz częściej myślała o przeszłości. Bezwiednie analizowała,
szukać jakichkolwiek oznak tego, że od zawsze była związana z tym
szaleństwem. Przywoływała do siebie wspomnienia, przed którymi dotychczas
uciekała, zwłaszcza jeśli wiązały się z tym, czego doświadczyła w Haven.
Wracała pamięcią do Amandy, czy też raczej Aurory, nie potrafiąc pojąć, jakim
cudem przez te wszystkie lata nie dostrzegła niczego podejrzanego w zachowaniu
osoby, którą przez tyle czasu darzyła zaufaniem. Teraz nie czuła względem niej
niczego prócz rozżalenia i przejmującego lęku, którego w żaden sposób
nie potrafiła wytłumaczyć. Wrażenie było takie, jakby część jej pamięci po
prostu uległa zmianie – zamazała się, jawiąc się Eveline jako widziany przez
grubą, brudną szybę obraz. Każda rozmowa, lata znajomości, godziny zwierzeń… To
wszystko było niczym pozbawiony wyraźnych kontur sen, z którego mimo
usilnych starań nie potrafiła w pełni odtworzyć. Nie rozumiała, dlaczego
dostrzegała tak wiele nieścisłości akurat teraz, po tylu latach uprzytomniając
sobie, jak długo trwała w stworzonej przez kogoś innego iluzji.
Najgorsze w tym
wszystkim jednak było to, że nie znała powodu. I najpewniej nie miała
szans go otrzymać, zwłaszcza że w grę zdecydowanie nie wchodziło podejście
do Aurory i zadanie jednego, prostego pytania: dlaczego? Nie miała prawa poznać prawdy, kiedy umarli jej rodzice,
teraz zaś kolejny raz stała przed tym samym problemem. Kolejny raz doświadczała,
finalnie zostając z niczym, chyba że za „zapłatę” miała uznać kolejne
pozbawione odpowiedzi pytania. Tak było odkąd sięgała pamięcią, zupełnie jakby
miasteczko, w którym się znalazła, w ten sam powolny, wyrafinowany
sposób niszczyło każdego ze swoich mieszkańców.
Haven wcale
nie stało się dla niej Przystanią,
ale początkiem końca, Eveline zaś miała wrażenie, że prędzej czy później
miejsce to okaże się ni mniej, ni więcej, ale jej grobem.
☾
Eveline…
Gwałtownie
usiadła na łóżku, oddychając tak szybko i płytko, jakby właśnie przebiegła
maraton. Wciąż drżała, niespokojnie rozglądając się po pogrążonym w mroku
pokoju. Nie była pewna, która jest godzina, to zresztą nie miało dla niej
najmniejszego znaczenia. W głowie wciąż jej szumiało, nie wspominając o tym,
że nadal słyszała ten głos – cichy, dziwnie znajomy szept, nawołujący ją i proszący…
O co?
Zadrżała,
nie tyle z zimna, co przez nadmiar emocji. W pośpiechu poderwała się
na równe nogi, mimowolnie zastanawiając nad tym, który to już raz w ostatnim
czasie nie była w stanie spokojnie przespać choćby kilku godzin. Tym razem
przynajmniej nie błąkała się po korytarzu, poddając wizjom czegoś, czego nawet
nie potrafiła wytłumaczyć, ale wcale nie czuła się dzięki temu lepiej. Wręcz
przeciwnie – prawda była taka, że coraz intensywnie odczuwała czyste przerażenie,
które w ostatnim czasie towarzyszyło jej nader często. Coś się działo –
coś ważnego – Eve jednak mimo usilnych starań nie potrafiła stwierdzić, czego w takim
wypadku powinna się spodziewać.
Otoczyła
się ramionami, chcąc w ten sposób chronić się przed utratą ciepła. Po
chwili wahania – wcześniej już z przyzwyczajenia upewniwszy się, że drzwi
do sypialni, którą zajmowała, były zamknięte – podeszła do okna, zdecydowanym
ruchem rozsuwając zasłonę. Poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle na widok
metalowej rolety, stanowczo odgradzającej ją od świata zewnętrznego, czy też
raczej słonecznego blasku. Skoro widziała ten dodatek, to znaczyło, że na zewnątrz musiało być jasno… Albo że
przynajmniej pora to sugerowała, bo zgodnie z tym, co powiedziała jej
Lana, mechanizm działał zgodnie z ustawieniami zegara.
Zacisnęła dłonie
na parapecie, po czym wzięła kilka głębszych wdechów, bezskutecznie próbując
się uspokoić. W porządku, miała koszmar albo przynajmniej niepokojący sen.
Biorąc pod uwagę okoliczności, taki stan rzeczy już nawet jej nie dziwił,
zresztą majaki wydawały się lepsze od trwania w koszmarze na jawie. Jej
umysł w ostatnim czasie był nieznośny, a może to po prostu ona wciąż podświadomie
broniła się przed tym, co działo się wokół niej. Musiała przywyknąć,
niezależnie od tego, czy brzmiało to jak marny, nie mający racji bytu żart. Tak
przynajmniej sądziła, raz po raz powtarzając sobie, że przecież wszystko było w porządku
– na tyle, na ile to miało okazać się prawdopodobne w tym miejscu. W końcu
mieszkała pod jednym dachem z wampirami, a gdzieś w mieście
czaiły się demony, prawda? Co jeszcze mogło pójść źle?
Bez słowa
odsunęła się od okna, wciąż pełna wątpliwości. Jej myśli mieszały się ze sobą,
niespójne i trudne do zinterpretowania, co w znacznym stopniu dawało
się Eveline we znaki. Wszystko w niej krzyczało, że umykało jej coś nader
istotnego, co teoretycznie powinna rozumieć, nawet jeśli w żaden sposób
nie potrafiła poskładać tego w logiczną całość. Nie pamiętała, o czym
tak naprawdę śniła, świadoma wyłącznie tego głosu – łagodnego, nawołującego ją
i… znajomego, choć za żadne skarby nie była w stanie przywołać momentu, w którym
mogłaby go usłyszeć. W zasadzie z równym powodzeniem mogła sobie
wyobrazić, że ktokolwiek do niej przemawiał. Takie rozwiązanie zresztą wydawało
się nader prawdopodobne, a może po raz kolejny szukała dla siebie
usprawiedliwienia. W jakimś stopniu nadal trzymała się tego co znajome i prawdziwe,
wyłącznie dzięki temu ciesząc się względnie zdrowymi zmysłami. Podejrzewała, że
w innym wypadku już dawno popadłaby w szaleństwo, a taki stan
rzeczy zdecydowanie nie był Eveline na rękę.
Z drugiej
strony, ten nawołujący ją głos… Była gotowa przysiąc, że ktoś raz po raz
powtarzał jej imię. Pamiętała ciemność i właśnie ten szept – kojący,
kobiecy i wydający się zwiastować bezpieczeństwo. I choć za żadne
skarby nie potrafiła stwierdzić, czego powinna się po nim spodziewać, wcale nie
czuła się źle na myśl o tym, że mogłaby tym nawoływaniom ulec.
Podejrzewała, że to brzmiało jak szaleństwo, zwłaszcza że ulegnięcie głosowi
niewiadomego pochodzenia, jawiło się niemalże jak prośba o natychmiastową
śmierć, ale…
Nie, nie
potrafiła ot tak przyznać, że była naiwna. Nie, skoro całą sobą czuła, że to
coś ważnego, czego nie powinna tak po prostu zignorować. Ten sen był inny,
chociaż – o ironio! – nie potrafiła przypomnieć sobie szczegółów, a tym
bardziej stwierdzić, gdzie leżała różnica. Pozostawało jej jedynie gdybanie i rozważanie
tego, jak się czuła, mimowolnie rozpamiętując coś, co składało się wyłącznie na
kalejdoskop emocji, ciemności i głosu, który powtarzał jej imię. Było coś
jeszcze, ale słowa wydawały się zbyt odległe, by ot tak mogła je do siebie
przywołać.
Zdecydowanie
zaczynała wariować. Co więcej, chyba nawet nie czuła się z tego powodu
źle.
– Ktoś
tutaj jest? – rzuciła w pustkę pod wpływem impulsu, choć zdecydowanie nie
oczekiwała odpowiedzi.
Cisza miała
w sobie coś wymownego, bynajmniej nie sprawiając, że Eveline choć trochę się
rozluźniła. Wręcz przeciwnie – poczuła się niemalże rozczarowana, uświadamiając
sobie, że podświadomie jednak oczekiwała czegoś więcej. Chociaż powinna przerażając
ją perspektywa spotkania z jakąkolwiek zjawą, czy jak powinna nazwać
podobną do Violet istotę, którą już raz miała okazję spotkać, prawda była taka,
że jakaś jej cząstka wydawała się być na to gotową. Długo walczyła z tą
inną, odległą Eve, ale nie zmieniało to faktu, że musiała gdzieś w niej
być – bardziej świadoma, trochę jak dziecko, którym była, kiedy pierwszy raz
zobaczyła…
Cóż, ducha.
Chciała
tego czy też nie, w końcu musiała zacząć nazywać rzeczy po imieniu. Prawda
była taka, że między innymi do tego sprowadzały się słowa Lany, kwestia
nekromancji i całe to szaleństwo. Może i pozostawała człowiekiem, ale
to wcale nie znaczyło, że była w choć niewielkim stopniu normalniejsza od
otaczających ją wampirów. Z drugiej strony, skoro mieszkała z kimś,
kto nawet nie mógł nazwać się człowiekiem, chyba jednak mogła poczuć się
normalna – tylko odrobinę, ale to w jakiś zawiły sposób wydawało się
pocieszające.
Normalność to pojęcie względne,
pomyślała mimochodem i przez krótką chwilę miała ochotę roześmiać się
histerycznie. Kiedy rozważało się to w ten sposób, sprawy faktycznie
jawiły się jako o wiele prostsze. Z drugiej strony, być może to
przede wszystkim ona potrzebowała potwierdzenia na to, że wszystko, co działo
się wokół niej, miało jakiś sens. Wszystko wydawało się lepsze od trwania w zawieszeniu
– jakikolwiek punkt zaczepienia, który pozwoliłby jej doszukać się sensu w tym,
co działo się wokół niej.
Z tym, że
być może miała go od samego początku – i to jeszcze na długo przed tym,
jak zaczęła pojmować, że z sennym Haven jest coś nie tak.
Na krótką
chwilę zamarła, podekscytowana i zarazem coraz bardziej zaniepokojona.
Czytała list matki wystarczająco wiele razy, by zdołać przywołać do siebie
poszczególne słowa – i to na dodatek tak dokładnie, jakby kolejne linijki
zostały dosłownie wypalone pod jej powiekami, dzięki czemu nie była w stanie
ich zapomnieć. Co więcej, im więcej razy odtwarzała w pamięci zapisane
przed Beatrice słowa, tym bardziej te wydawały się ją prześladować. Były gdzieś
tam, przez cały ten czas obecne, wydając kłaść cieniem na wszystko to, co
działo się od chwili przyjazdu Eveline do Haven. Wcześniej tego nie rozumiała,
ale teraz…
Czy jej
matka mogła wiedzieć o wszystkim, co kryło się w tym miejscu? Znała prawdziwe Haven, co wydawały się
sugerować kolejne partie listu? Odpowiedź wydawała się oczywista i właśnie
to najbardziej ją niepokoiło. Jak niby miała się przekonać, że dom i to
miejsce są najlepszym, co mogłoby spotkać Beatrice? To brzmiało jak marny żart,
sama Eveline zaś czuła się tak, jakby znalazła się w pułapce bez wyjścia. Nie
pojmowała, czy jakakolwiek matka mogłaby chcieć dla swojego dziecka takiego
losu, ale jeśli tak… Musiało być w tym coś więcej. Być może kolejny raz
naiwnie wierzyła w coś, co nie miało racji bytu, ale tylko takie
rozwiązanie przychodziło jej do głowy.
Co więcej,
rozwiązanie musiało kryć się w domu Nightów, chociaż do tej pory nie
zdawała sobie z tego sprawy. A może po prostu nie chciała wiedzieć,
pozostając ślepą na wskazówki, które znajdowały się tam przez cały czas. Była
jeszcze Danielle, która zdecydowanie musiała coś wiedzieć, a skoro tak…
Uświadomiła
sobie, że tkwi w bezruchu, oddychając szybko i płytko, mając problemy
z tym, żeby należycie się skoncentrować. Dłonie zacisnęła w pięści, na
dodatek tak mocno, że doświadczenie samo w sobie okazało się niemalże
bolesne, ale nie dbała o to. W tamtej chwili liczyła się przede
wszystkim myśl, która dręczyła ją od chwili, w której Marco zabrał ją w podróż
po snach, pozwalając dotrzeć aż na pole lawendy. Już wtedy mimowolnie zaczęła żałować,
że nie miała wstępu do domu, który przecież był dla niej wszystkim – i który
w równym stopniu ją przerażał, co i przyciągał, zupełnie jakby w jego
ścianach kryło się coś wyjątkowego. Tęsknota, którą nagle poczuła, okazała się
wręcz bolesna, a Eve jęknęła cicho, machinalnie układając dłoń w okolicach
serca.
Zamknęła
oczy, bezskutecznie próbując się uspokoić. Dobrze wiedziała, w jaki sposób
zareagowałby Marco albo ktokolwiek inny, gdyby zakomunikowała, że chce wrócić
do domu. Jakiś czas temu na samą sugestię sama również popukałaby się w czoło,
porażona oczywistą głupotą tego pomysłu. Nie musiała pytać, żeby wiedzieć, że
rezydencja Nightów już nie była bezpieczna, skoro zaprosiła do środka Aurorę.
Samo przekroczenie progu jawiło jej się jako prośba o szybką śmierć, a jednak…
Och, jak miałaby porzucić jedyne miejsce, które łączyło ją z Haven?
Jak miałaby
ot tak odpuścić sobie myślenie o domu, w którym być może miała szansę
odszukać odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania…?
Rezydencja
Nightów żyła. Przynajmniej takie wrażenie miała od chwili, w której w deszczową
noc przekroczyła próg budynku, mierząc się z przygnębieniem i wspomnieniami,
kryjącymi się dosłownie w każdym zakamarku. Ta specyficzna aura
towarzyszyła jej niemalże przez cały czas, chociaż przez większość czasu
ignorowała to uczucie, wmawiając sobie, że to wyłącznie przewrażliwienie. Długo
żyła w iluzji, co zresztą w znacznym stopniu zawdzięczała samej
sobie, zbytnio obawiając się prawdy, by ot tak zacząć jej szukać. Nie miała
nawet odwagi porządnie przeszukać domu, omijając zwłaszcza sypialnię rodziców
aż do dnia, w którym zastała tam Bellę. Myśląc o tym wstecz,
uświadomiła sobie, że tak naprawdę była tchórzem, który co prawda pod wpływem
impulsu uparł się, by zawalczyć z przeszłością, ale kiedy przyszło co do
czego, najzwyczajniej w świecie próbował przed nią uciec. Teraz było na to
za późno, Eve zaś czuła, że może co najwyżej tkwić w miejscu i czekać
na śmierć albo… posunąć się o krok dalej – a tego mogła dokonać w tylko
jeden sposób.
Naprawdę
wierzyła, że powrót do tego jednego, jedynego miejsca miał szansę rozwiązać wszelakie
problemy. Od samego początku tak było, problem zaś polegał na tym, że nie była
na to gotowa.
Aż do
teraz.
Właściwie
nie zarejestrowała momentu, w którym znalazła się przy drzwiach sypialni.
Zastygła w bezruchu, bezmyślnie zaciskając dłoń na klamce, dłuższą chwilę
jeszcze walcząc ze sobą, zdrowym rozsądkiem i podszeptami intuicji.
Wiedziała, że to brzmiało jak szaleństwo – sama perspektywa wymknięcia się z zamieszkałego
przez wampiry domu i udania do rezydencji Nightów, ale z drugiej
strony…
Dlaczego
nie? Tam było bezpieczne – zwłaszcza dla niej, niezależnie od sytuacji. Dom od
zawsze ją chronił, nawet jeśli przez większość czasu traktowała go jak
więzienie. Zwłaszcza o świcie to wydawało się rozsądnym posunięciem.
Wiedziała, jak zachowywały się wampiry, kiedy na zewnątrz robiło się jasno,
przez co tym bardziej nie wyobrażała sobie, że ktokolwiek mógłby ją
powstrzymać. Szansa na to, że akurat teraz napotkałaby na drodze kogokolwiek,
wydawała się minimalna, zwłaszcza że przez ostatnie dni przerabiała taki
scenariusz wystarczająco wiele razy – momenty, w których bez przeszkód
mogła dojść do drzwi frontowych, by odetchnąć świeżym powietrzem. Tym razem po
prostu musiała pokusić się o więcej, w duchu modląc o to, by
wyjście z terenu okazało się o wiele prostsze niż przedostanie do
niego. W końcu sam Marco wielokrotnie powtarzał, że nie była tutaj
więźniem, a to do czegoś zobowiązywało.
Nie dając sobie
czasu na wątpliwości, w pośpiechu wymknęła się na korytarz. Nogi same
powiodły ją w odpowiednią stronę, Eveline zaś bezbłędnie odtworzyła w pamięci
drogę do przedsionka. Bez wahania pokonywała kolejne metry, czując się trochę
tak, jakby spędziła w tym domu całe lata, a nie raptem kilka dni,
początkowo wręcz onieśmielona jego gabarytami. To wszystko i tak wydawało
się dziwnie odległe, zupełnie jakby nie miało znaczenia – kolejny sen, w którym
przyszło jej trwać, a który ostatecznie dobiegł końca. Teraz w końcu
wiedziała, co powinna zrobić i tylko to się liczyło.
Z tą myślą
bez cienia strachu przekroczyła próg i wkroczyła w blade światło
poranka.
Hej! Z radością prezentuję Wam rozdział, który niejako pomógł mi wydostać się ze swego rodzaju zastoju – a przynajmniej mam taką nadzieję. Oczywiście ocenę pozostawiam dla Was, niemniej mnie samej efekt jak najbardziej się podoba. Czekałam na ten etap i to, co nastąpi wkrótce. Jakieś podejrzenia? Zapraszam do komentarzy :DKolejny rozdział wkrótce, a ja w pierwszej kolejności chciałabym poinformować, że już 18 lipca inne moje opowiadanie – „Light in the Darkness” – obchodzi swoją rocznicę. Jak to szybko leci…Na koniec dodam, że waham się nad wprowadzeniem małej korekty do prologu „Powrotu”. Wiele rzeczy wyklarowało mi się podczas pisania i na tym etapie wiem, że nie będę w stanie w naturalny sposób zacieśnić relacji Marco i Eveline do takiego stopnia, jak mogłam sugerować na początku. Na to potrzeba czasu, a nie ma sensu spowalniać akcji z tego powodu, prawda? ;)Jak zwykle dziękuję Wam za obecność i do napisania!
Gif na górze przypomina mi jeden z dawniejszych odcinków TO oraz obraz samej Phoebe, która cudownie wyglądała w tym odcinku. Ale żadnemu to we wszystkim ładnie, zgadza się?:)
OdpowiedzUsuńTen rozdział był inny od poprzednich. Ale nie zły, mam nadzieję, że to wiesz. Dużo przemyśleń opisów i brak dialogów. Takie rozdziały też oczywiście jak najbardziej na plus, a chyba wiemy, że są takie potrzebne. Doskonale pamiętam, że sama nie przepadalam z takimi, a teraz mnie samej, nie często ale jednak, się one zdarzają. Czytanie natomiast Twoich zawsze mi się podoba. Nawet jakbym chciała, żeby się działo. Teraz też się przecież dzieje. ;) Eveline cały czas wydaje mi się być zdradzona leżę z Aurorę po tym jak się okazało, że wcale nie jest Amanda. Trudno się jej dziwić. Robiła w końcu za jej przyjaciółkę, a teraz nagle okazuje się być wrogiem. Trudno aby człowiek czuł się w takiej sytuacji inaczej. Odnoszę też wrażenie, że Eveline czuje się w rezydencji bardzo samotna. Kiedy oni śpią to wstaje i na odwrót, na pewno musi być jej ciężko. A na dodatek jeszcze opuszczenie jej może się wiązać z problemami, które czuje, że nadejdą skoro właśnie zdecydowała się na to, aby opuścić bezpieczne miejsce. ;) Nie powiem, jestem ciekawa co się wydarzy przez to, że Eveline zdecydowała się wyjść. I to jeszcze w dodatku sama! :D A tak w ogóle, to ona przypadkiem pracy tutaj nie miała? ;)Nieładnie tak olewać pracodawcę :D
Dużo, dużo weny oraz mam nadzieję, że rozdział pojawi się szybko.
Ściskam,
🖤