7/16/2017

☾ Rozdział LII

Eveline
Marco nie mówił jej wszystkiego. Była tego pewna, choć nie miała w sobie dość odwagi, żeby zapytać go o to wprost. Sama kwestia nawiązywania do rozmów, które odbyli w snach, wydawała się Eveline nieprawdopodobna, pomimo tego że zarazem czuła, iż powinna się do takiego stanu rzeczy przyzwyczaić. W tym miejscu wszystko wydawało się inne, ona zaś wydawała się trwać na pograniczu dwóch różnych, równie prawdziwych światów.
Zabawne, ale z łatwością przyszło jej przyzwyczajenie się zwłaszcza do obecności Lany. Wampirzyca była bezpośrednia, co zresztą dawała do zrozumienia praktycznie od chwili pierwszego spotkania. Co więcej, ona rozumiała, co do pewnego stopnia dodawało Eveline pewności siebie. Wiedziała, że gdyby tego potrzebowała, mogła skorzystać z okazji, by szczerze z kobietą porozmawiać, ale nie potrafiła ot tak się na to zdobyć. Nekromancja wciąż brzmiała jak marny żart, choć zarazem całą sobą czuła, że to tłumaczyło wszystko – i to łącznie z tym, czego doświadczyła w przeszłości. Co więcej, spotkanie z istotą, która z jakiegoś powodu przypominała Vi, choć zdecydowanie nią nie była, jedynie wszystko komplikowała, wzbudzając w Eve wątpliwości. Problem polegał na tym, że wszystko wskazywało na to, iż nie była w stanie przed tymi istotami uciec – i to niezależnie od miejsca, w którym próbowałaby się ukryć. Istniały byty, przed którymi nawet Marco nie miał szansy jej chronić, nieważne jak zawzięcie by próbował.
Dom, który przyszło jej dzielić razem z wampirami, miał w sobie coś wyjątkowego. Czuła to całą sobą, mimowolnie myśląc o aurze, którą z jakiegoś powodu była w stanie wyczuć. W tym miejscu od samego początku dostrzegała coś, czego nie potrafiła określić, a co niezmiennie przyprawiało ją o dreszcze. Ciemne korytarze skrywały swoje tajemnice, zresztą tak jak i rezydencja Nightów, jednak dopiero teraz była tego w pełni świadoma. Rozpamiętywała słowa Marco oraz to, czego sama doświadczyła pierwszej nocy, niezmiennie porównując iluzję i rzeczywistość. I to wystarczyło, żeby zorientowała się, że w przeszłości wydarzyło się tutaj coś istotnego – z tym, że wciąż nie miała pojęcia co.
Cóż, chyba w rzeczywsitości nie chciała tego wiedzieć. Sądząc po sposobie, w jaki we śnie rozmawiał z nią Marco, on również nie zamierzał wdawać się w szczegóły.
Jakkolwiek by nie było, nic nie potrafiło zmusić Eveline do tego, by powstrzymała się przed zwiedzaniem budynku, zwłaszcza kiedy na zewnątrz robiło się jasno. Sypiała zdecydowanie mniej, co w znacznym stopniu dawało jej się we znaki, ale nie potrafiła ot tak zrezygnować z próby połączenia dziennego i nocnego trybu życia. Nie wyobrażała sobie, że miałaby ot tak zdecydować się na funkcjonowanie po zachodzie słońca, choć towarzystwo, w którym przyszło jej funkcjonować, wydawało się tego wymagać. Z drugiej strony, świt wiązał się z samotnością, choć słoneczny blask zarazem sprawiał, że czuła się bezpieczniejsza. Zwłaszcza świadomość, że w ten sposób łatwiej mogła uniknąć spotkania z Castielem, wydawała się kusząca, wampir bowiem niezmiennie sprawiał, że czuła się nieswojo. Co prawda widziała go zaledwie kilka razy, za każdym razem będąc w towarzystwie Lany bądź Marco, Salvador zresztą wydawał się ją ignorować, nie zmieniało to jednak faktu, że dobrze pamiętała przebieg ich spotkania przed domem.
Inną, z pewnością nietypową kwestią było to, że zaczęła nosić przy sobie kołek. To samo w sobie wydawało się szalone, ale tak właśnie było. Nosiła ze sobą długi kawałek drewna, który zabrała od Castiela, nawet nie zastanawiając się nad tym, że kiedykolwiek mogłaby go użyć. Podejrzewała, że gdyby nadszedł taki moment, nie miałaby nawet czasu, by go wyjąć, a co dopiero zaatakować ewentualnego przeciwnika, ale to nie miało znaczenia. W większych miastach wiele kobiet nosiło w torebce gaz pieprzowy, nie mając gwarancji, że ten faktycznie pozwoli im się obronić. W Haven przynajmniej względne bezpieczeństwo mogło zapewnić coś innego, jej zaś pozostawało do tego przywyknąć.
W krótkim czasie musiała nauczyć się naprawdę wielu rzecz – i to na swój sposób ją przerażało.
Nie chciała o tym myśleć, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że na swój sposób trwała w miejscu. Marco ją uratował, nie pierwszy raz zresztą, jednak zabranie do podobno „bezpiecznego” miejsca niczego nie zmieniało. Wciąż była zagrożona, chociaż nie miała pojęcia dlaczego i czym zasłużyła sobie na to, by ktokolwiek się nią interesował. Nie mogła wyjechać ani walczyć, nie wspominając o tym, że nic nie wskazywało na to, by ten stan rzeczy miał szansę zmienić się w najbliższym czasie. Mogła co najwyżej trwać w tym z dnia na dzień, próbując opierać się na tym, co oferowali jej Lana i Marco. To powinno wystarczyć, ale… Cóż, w rzeczywistości sprawy nie miały się w aż tak prosty, oczywisty sposób, Eveline zaś pragnęła czegoś więcej.
Prawda była taka, że coraz częściej myślała o przeszłości. Bezwiednie analizowała, szukać jakichkolwiek oznak tego, że od zawsze była związana z tym szaleństwem. Przywoływała do siebie wspomnienia, przed którymi dotychczas uciekała, zwłaszcza jeśli wiązały się z tym, czego doświadczyła w Haven. Wracała pamięcią do Amandy, czy też raczej Aurory, nie potrafiąc pojąć, jakim cudem przez te wszystkie lata nie dostrzegła niczego podejrzanego w zachowaniu osoby, którą przez tyle czasu darzyła zaufaniem. Teraz nie czuła względem niej niczego prócz rozżalenia i przejmującego lęku, którego w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć. Wrażenie było takie, jakby część jej pamięci po prostu uległa zmianie – zamazała się, jawiąc się Eveline jako widziany przez grubą, brudną szybę obraz. Każda rozmowa, lata znajomości, godziny zwierzeń… To wszystko było niczym pozbawiony wyraźnych kontur sen, z którego mimo usilnych starań nie potrafiła w pełni odtworzyć. Nie rozumiała, dlaczego dostrzegała tak wiele nieścisłości akurat teraz, po tylu latach uprzytomniając sobie, jak długo trwała w stworzonej przez kogoś innego iluzji.
Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że nie znała powodu. I najpewniej nie miała szans go otrzymać, zwłaszcza że w grę zdecydowanie nie wchodziło podejście do Aurory i zadanie jednego, prostego pytania: dlaczego? Nie miała prawa poznać prawdy, kiedy umarli jej rodzice, teraz zaś kolejny raz stała przed tym samym problemem. Kolejny raz doświadczała, finalnie zostając z niczym, chyba że za „zapłatę” miała uznać kolejne pozbawione odpowiedzi pytania. Tak było odkąd sięgała pamięcią, zupełnie jakby miasteczko, w którym się znalazła, w ten sam powolny, wyrafinowany sposób niszczyło każdego ze swoich mieszkańców.
Haven wcale nie stało się dla niej Przystanią, ale początkiem końca, Eveline zaś miała wrażenie, że prędzej czy później miejsce to okaże się ni mniej, ni więcej, ale jej grobem.
Eveline…
Gwałtownie usiadła na łóżku, oddychając tak szybko i płytko, jakby właśnie przebiegła maraton. Wciąż drżała, niespokojnie rozglądając się po pogrążonym w mroku pokoju. Nie była pewna, która jest godzina, to zresztą nie miało dla niej najmniejszego znaczenia. W głowie wciąż jej szumiało, nie wspominając o tym, że nadal słyszała ten głos – cichy, dziwnie znajomy szept, nawołujący ją i proszący…
O co?
Zadrżała, nie tyle z zimna, co przez nadmiar emocji. W pośpiechu poderwała się na równe nogi, mimowolnie zastanawiając nad tym, który to już raz w ostatnim czasie nie była w stanie spokojnie przespać choćby kilku godzin. Tym razem przynajmniej nie błąkała się po korytarzu, poddając wizjom czegoś, czego nawet nie potrafiła wytłumaczyć, ale wcale nie czuła się dzięki temu lepiej. Wręcz przeciwnie – prawda była taka, że coraz intensywnie odczuwała czyste przerażenie, które w ostatnim czasie towarzyszyło jej nader często. Coś się działo – coś ważnego – Eve jednak mimo usilnych starań nie potrafiła stwierdzić, czego w takim wypadku powinna się spodziewać.
Otoczyła się ramionami, chcąc w ten sposób chronić się przed utratą ciepła. Po chwili wahania – wcześniej już z przyzwyczajenia upewniwszy się, że drzwi do sypialni, którą zajmowała, były zamknięte – podeszła do okna, zdecydowanym ruchem rozsuwając zasłonę. Poczuła nieprzyjemny ucisk w gardle na widok metalowej rolety, stanowczo odgradzającej ją od świata zewnętrznego, czy też raczej słonecznego blasku. Skoro widziała ten dodatek, to znaczyło, że na zewnątrz musiało być jasno… Albo że przynajmniej pora to sugerowała, bo zgodnie z tym, co powiedziała jej Lana, mechanizm działał zgodnie z ustawieniami zegara.
Zacisnęła dłonie na parapecie, po czym wzięła kilka głębszych wdechów, bezskutecznie próbując się uspokoić. W porządku, miała koszmar albo przynajmniej niepokojący sen. Biorąc pod uwagę okoliczności, taki stan rzeczy już nawet jej nie dziwił, zresztą majaki wydawały się lepsze od trwania w koszmarze na jawie. Jej umysł w ostatnim czasie był nieznośny, a może to po prostu ona wciąż podświadomie broniła się przed tym, co działo się wokół niej. Musiała przywyknąć, niezależnie od tego, czy brzmiało to jak marny, nie mający racji bytu żart. Tak przynajmniej sądziła, raz po raz powtarzając sobie, że przecież wszystko było w porządku – na tyle, na ile to miało okazać się prawdopodobne w tym miejscu. W końcu mieszkała pod jednym dachem z wampirami, a gdzieś w mieście czaiły się demony, prawda? Co jeszcze mogło pójść źle?
Bez słowa odsunęła się od okna, wciąż pełna wątpliwości. Jej myśli mieszały się ze sobą, niespójne i trudne do zinterpretowania, co w znacznym stopniu dawało się Eveline we znaki. Wszystko w niej krzyczało, że umykało jej coś nader istotnego, co teoretycznie powinna rozumieć, nawet jeśli w żaden sposób nie potrafiła poskładać tego w logiczną całość. Nie pamiętała, o czym tak naprawdę śniła, świadoma wyłącznie tego głosu – łagodnego, nawołującego ją i… znajomego, choć za żadne skarby nie była w stanie przywołać momentu, w którym mogłaby go usłyszeć. W zasadzie z równym powodzeniem mogła sobie wyobrazić, że ktokolwiek do niej przemawiał. Takie rozwiązanie zresztą wydawało się nader prawdopodobne, a może po raz kolejny szukała dla siebie usprawiedliwienia. W jakimś stopniu nadal trzymała się tego co znajome i prawdziwe, wyłącznie dzięki temu ciesząc się względnie zdrowymi zmysłami. Podejrzewała, że w innym wypadku już dawno popadłaby w szaleństwo, a taki stan rzeczy zdecydowanie nie był Eveline na rękę.
Z drugiej strony, ten nawołujący ją głos… Była gotowa przysiąc, że ktoś raz po raz powtarzał jej imię. Pamiętała ciemność i właśnie ten szept – kojący, kobiecy i wydający się zwiastować bezpieczeństwo. I choć za żadne skarby nie potrafiła stwierdzić, czego powinna się po nim spodziewać, wcale nie czuła się źle na myśl o tym, że mogłaby tym nawoływaniom ulec. Podejrzewała, że to brzmiało jak szaleństwo, zwłaszcza że ulegnięcie głosowi niewiadomego pochodzenia, jawiło się niemalże jak prośba o natychmiastową śmierć, ale…
Nie, nie potrafiła ot tak przyznać, że była naiwna. Nie, skoro całą sobą czuła, że to coś ważnego, czego nie powinna tak po prostu zignorować. Ten sen był inny, chociaż – o ironio! – nie potrafiła przypomnieć sobie szczegółów, a tym bardziej stwierdzić, gdzie leżała różnica. Pozostawało jej jedynie gdybanie i rozważanie tego, jak się czuła, mimowolnie rozpamiętując coś, co składało się wyłącznie na kalejdoskop emocji, ciemności i głosu, który powtarzał jej imię. Było coś jeszcze, ale słowa wydawały się zbyt odległe, by ot tak mogła je do siebie przywołać.
Zdecydowanie zaczynała wariować. Co więcej, chyba nawet nie czuła się z tego powodu źle.
– Ktoś tutaj jest? – rzuciła w pustkę pod wpływem impulsu, choć zdecydowanie nie oczekiwała odpowiedzi.
Cisza miała w sobie coś wymownego, bynajmniej nie sprawiając, że Eveline choć trochę się rozluźniła. Wręcz przeciwnie – poczuła się niemalże rozczarowana, uświadamiając sobie, że podświadomie jednak oczekiwała czegoś więcej. Chociaż powinna przerażając ją perspektywa spotkania z jakąkolwiek zjawą, czy jak powinna nazwać podobną do Violet istotę, którą już raz miała okazję spotkać, prawda była taka, że jakaś jej cząstka wydawała się być na to gotową. Długo walczyła z tą inną, odległą Eve, ale nie zmieniało to faktu, że musiała gdzieś w niej być – bardziej świadoma, trochę jak dziecko, którym była, kiedy pierwszy raz zobaczyła…
Cóż, ducha.
Chciała tego czy też nie, w końcu musiała zacząć nazywać rzeczy po imieniu. Prawda była taka, że między innymi do tego sprowadzały się słowa Lany, kwestia nekromancji i całe to szaleństwo. Może i pozostawała człowiekiem, ale to wcale nie znaczyło, że była w choć niewielkim stopniu normalniejsza od otaczających ją wampirów. Z drugiej strony, skoro mieszkała z kimś, kto nawet nie mógł nazwać się człowiekiem, chyba jednak mogła poczuć się normalna – tylko odrobinę, ale to w jakiś zawiły sposób wydawało się pocieszające.
Normalność to pojęcie względne, pomyślała mimochodem i przez krótką chwilę miała ochotę roześmiać się histerycznie. Kiedy rozważało się to w ten sposób, sprawy faktycznie jawiły się jako o wiele prostsze. Z drugiej strony, być może to przede wszystkim ona potrzebowała potwierdzenia na to, że wszystko, co działo się wokół niej, miało jakiś sens. Wszystko wydawało się lepsze od trwania w zawieszeniu – jakikolwiek punkt zaczepienia, który pozwoliłby jej doszukać się sensu w tym, co działo się wokół niej.
Z tym, że być może miała go od samego początku – i to jeszcze na długo przed tym, jak zaczęła pojmować, że z sennym Haven jest coś nie tak.
Na krótką chwilę zamarła, podekscytowana i zarazem coraz bardziej zaniepokojona. Czytała list matki wystarczająco wiele razy, by zdołać przywołać do siebie poszczególne słowa – i to na dodatek tak dokładnie, jakby kolejne linijki zostały dosłownie wypalone pod jej powiekami, dzięki czemu nie była w stanie ich zapomnieć. Co więcej, im więcej razy odtwarzała w pamięci zapisane przed Beatrice słowa, tym bardziej te wydawały się ją prześladować. Były gdzieś tam, przez cały ten czas obecne, wydając kłaść cieniem na wszystko to, co działo się od chwili przyjazdu Eveline do Haven. Wcześniej tego nie rozumiała, ale teraz…
Czy jej matka mogła wiedzieć o wszystkim, co kryło się w tym miejscu? Znała prawdziwe Haven, co wydawały się sugerować kolejne partie listu? Odpowiedź wydawała się oczywista i właśnie to najbardziej ją niepokoiło. Jak niby miała się przekonać, że dom i to miejsce są najlepszym, co mogłoby spotkać Beatrice? To brzmiało jak marny żart, sama Eveline zaś czuła się tak, jakby znalazła się w pułapce bez wyjścia. Nie pojmowała, czy jakakolwiek matka mogłaby chcieć dla swojego dziecka takiego losu, ale jeśli tak… Musiało być w tym coś więcej. Być może kolejny raz naiwnie wierzyła w coś, co nie miało racji bytu, ale tylko takie rozwiązanie przychodziło jej do głowy.
Co więcej, rozwiązanie musiało kryć się w domu Nightów, chociaż do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy. A może po prostu nie chciała wiedzieć, pozostając ślepą na wskazówki, które znajdowały się tam przez cały czas. Była jeszcze Danielle, która zdecydowanie musiała coś wiedzieć, a skoro tak…
Uświadomiła sobie, że tkwi w bezruchu, oddychając szybko i płytko, mając problemy z tym, żeby należycie się skoncentrować. Dłonie zacisnęła w pięści, na dodatek tak mocno, że doświadczenie samo w sobie okazało się niemalże bolesne, ale nie dbała o to. W tamtej chwili liczyła się przede wszystkim myśl, która dręczyła ją od chwili, w której Marco zabrał ją w podróż po snach, pozwalając dotrzeć aż na pole lawendy. Już wtedy mimowolnie zaczęła żałować, że nie miała wstępu do domu, który przecież był dla niej wszystkim – i który w równym stopniu ją przerażał, co i przyciągał, zupełnie jakby w jego ścianach kryło się coś wyjątkowego. Tęsknota, którą nagle poczuła, okazała się wręcz bolesna, a Eve jęknęła cicho, machinalnie układając dłoń w okolicach serca.
Zamknęła oczy, bezskutecznie próbując się uspokoić. Dobrze wiedziała, w jaki sposób zareagowałby Marco albo ktokolwiek inny, gdyby zakomunikowała, że chce wrócić do domu. Jakiś czas temu na samą sugestię sama również popukałaby się w czoło, porażona oczywistą głupotą tego pomysłu. Nie musiała pytać, żeby wiedzieć, że rezydencja Nightów już nie była bezpieczna, skoro zaprosiła do środka Aurorę. Samo przekroczenie progu jawiło jej się jako prośba o szybką śmierć, a jednak… Och, jak miałaby porzucić jedyne miejsce, które łączyło ją z Haven?
Jak miałaby ot tak odpuścić sobie myślenie o domu, w którym być może miała szansę odszukać odpowiedzi na wszystkie dręczące ją pytania…?
Rezydencja Nightów żyła. Przynajmniej takie wrażenie miała od chwili, w której w deszczową noc przekroczyła próg budynku, mierząc się z przygnębieniem i wspomnieniami, kryjącymi się dosłownie w każdym zakamarku. Ta specyficzna aura towarzyszyła jej niemalże przez cały czas, chociaż przez większość czasu ignorowała to uczucie, wmawiając sobie, że to wyłącznie przewrażliwienie. Długo żyła w iluzji, co zresztą w znacznym stopniu zawdzięczała samej sobie, zbytnio obawiając się prawdy, by ot tak zacząć jej szukać. Nie miała nawet odwagi porządnie przeszukać domu, omijając zwłaszcza sypialnię rodziców aż do dnia, w którym zastała tam Bellę. Myśląc o tym wstecz, uświadomiła sobie, że tak naprawdę była tchórzem, który co prawda pod wpływem impulsu uparł się, by zawalczyć z przeszłością, ale kiedy przyszło co do czego, najzwyczajniej w świecie próbował przed nią uciec. Teraz było na to za późno, Eve zaś czuła, że może co najwyżej tkwić w miejscu i czekać na śmierć albo… posunąć się o krok dalej – a tego mogła dokonać w tylko jeden sposób.
Naprawdę wierzyła, że powrót do tego jednego, jedynego miejsca miał szansę rozwiązać wszelakie problemy. Od samego początku tak było, problem zaś polegał na tym, że nie była na to gotowa.
Aż do teraz.
Właściwie nie zarejestrowała momentu, w którym znalazła się przy drzwiach sypialni. Zastygła w bezruchu, bezmyślnie zaciskając dłoń na klamce, dłuższą chwilę jeszcze walcząc ze sobą, zdrowym rozsądkiem i podszeptami intuicji. Wiedziała, że to brzmiało jak szaleństwo – sama perspektywa wymknięcia się z zamieszkałego przez wampiry domu i udania do rezydencji Nightów, ale z drugiej strony…
Dlaczego nie? Tam było bezpieczne – zwłaszcza dla niej, niezależnie od sytuacji. Dom od zawsze ją chronił, nawet jeśli przez większość czasu traktowała go jak więzienie. Zwłaszcza o świcie to wydawało się rozsądnym posunięciem. Wiedziała, jak zachowywały się wampiry, kiedy na zewnątrz robiło się jasno, przez co tym bardziej nie wyobrażała sobie, że ktokolwiek mógłby ją powstrzymać. Szansa na to, że akurat teraz napotkałaby na drodze kogokolwiek, wydawała się minimalna, zwłaszcza że przez ostatnie dni przerabiała taki scenariusz wystarczająco wiele razy – momenty, w których bez przeszkód mogła dojść do drzwi frontowych, by odetchnąć świeżym powietrzem. Tym razem po prostu musiała pokusić się o więcej, w duchu modląc o to, by wyjście z terenu okazało się o wiele prostsze niż przedostanie do niego. W końcu sam Marco wielokrotnie powtarzał, że nie była tutaj więźniem, a to do czegoś zobowiązywało.
Nie dając sobie czasu na wątpliwości, w pośpiechu wymknęła się na korytarz. Nogi same powiodły ją w odpowiednią stronę, Eveline zaś bezbłędnie odtworzyła w pamięci drogę do przedsionka. Bez wahania pokonywała kolejne metry, czując się trochę tak, jakby spędziła w tym domu całe lata, a nie raptem kilka dni, początkowo wręcz onieśmielona jego gabarytami. To wszystko i tak wydawało się dziwnie odległe, zupełnie jakby nie miało znaczenia – kolejny sen, w którym przyszło jej trwać, a który ostatecznie dobiegł końca. Teraz w końcu wiedziała, co powinna zrobić i tylko to się liczyło.
Z tą myślą bez cienia strachu przekroczyła próg i wkroczyła w blade światło poranka.
Hej! Z radością prezentuję Wam rozdział, który niejako pomógł mi wydostać się ze swego rodzaju zastoju – a przynajmniej mam taką nadzieję. Oczywiście ocenę pozostawiam dla Was, niemniej mnie samej efekt jak najbardziej się podoba. Czekałam na ten etap i to, co nastąpi wkrótce. Jakieś podejrzenia? Zapraszam do komentarzy :D
Kolejny rozdział wkrótce, a ja w pierwszej kolejności chciałabym poinformować, że już 18 lipca inne moje opowiadanie – „Light in the Darkness” – obchodzi swoją rocznicę. Jak to szybko leci…
Na koniec dodam, że waham się nad wprowadzeniem małej korekty do prologu „Powrotu”. Wiele rzeczy wyklarowało mi się podczas pisania i na tym etapie wiem, że nie będę w stanie w naturalny sposób zacieśnić relacji Marco i Eveline do takiego stopnia, jak mogłam sugerować na początku. Na to potrzeba czasu, a nie ma sensu spowalniać akcji z tego powodu, prawda? ;)
Jak zwykle dziękuję Wam za obecność i do napisania!

1 komentarz:

  1. Gif na górze przypomina mi jeden z dawniejszych odcinków TO oraz obraz samej Phoebe, która cudownie wyglądała w tym odcinku. Ale żadnemu to we wszystkim ładnie, zgadza się?:)

    Ten rozdział był inny od poprzednich. Ale nie zły, mam nadzieję, że to wiesz. Dużo przemyśleń opisów i brak dialogów. Takie rozdziały też oczywiście jak najbardziej na plus, a chyba wiemy, że są takie potrzebne. Doskonale pamiętam, że sama nie przepadalam z takimi, a teraz mnie samej, nie często ale jednak, się one zdarzają. Czytanie natomiast Twoich zawsze mi się podoba. Nawet jakbym chciała, żeby się działo. Teraz też się przecież dzieje. ;) Eveline cały czas wydaje mi się być zdradzona leżę z Aurorę po tym jak się okazało, że wcale nie jest Amanda. Trudno się jej dziwić. Robiła w końcu za jej przyjaciółkę, a teraz nagle okazuje się być wrogiem. Trudno aby człowiek czuł się w takiej sytuacji inaczej. Odnoszę też wrażenie, że Eveline czuje się w rezydencji bardzo samotna. Kiedy oni śpią to wstaje i na odwrót, na pewno musi być jej ciężko. A na dodatek jeszcze opuszczenie jej może się wiązać z problemami, które czuje, że nadejdą skoro właśnie zdecydowała się na to, aby opuścić bezpieczne miejsce. ;) Nie powiem, jestem ciekawa co się wydarzy przez to, że Eveline zdecydowała się wyjść. I to jeszcze w dodatku sama! :D A tak w ogóle, to ona przypadkiem pracy tutaj nie miała? ;)Nieładnie tak olewać pracodawcę :D 

    Dużo, dużo weny oraz mam nadzieję, że rozdział pojawi się szybko. 
    Ściskam,

    🖤

    OdpowiedzUsuń